Kij, ekran i święty spokój
Słowo „dyscyplina” pojawiło się podczas obchodów Dnia Edukacji Narodowej. Nie było w tym nic z surowości ani tęsknoty za kijem nauczyciela – raczej przypomnienie o wartościach, które powoli wymykają się ze szkolnych korytarzy. Zrozumiałam tę potrzebę porządku, konsekwencji i zwyczajnego szacunku wobec pracy nauczyciela. Nie można niczego nauczyć, będąc ignorowanym.
A poza tym wiadomo – jak my byliśmy młodsi, to było lepiej. Zawsze było lepiej. Przynajmniej we wspomnieniach. Kiedyś zmiany następowały powoli, niemal niezauważalnie. Dziś wszystko pędzi, zmienia się, aktualizuje w biegu. Może dlatego tak łatwo zgubić sens słów, które kiedyś coś znaczyły.
Słysząc o dyscyplinie, przypomniałam sobie wizytę w sierpeckim skansenie. Zwiedzałam go z pewną nieletnią osobą, obdarzoną charakterem i niebezpiecznym zmysłem logicznym. Specjalnie zaprowadziłam ją do izby lekcyjnej, żeby uświadomić, jakie ma cudowne życie i jak trudno kiedyś bywało dzieciakom, które musiały pisać piórem maczanym w kałamarzu. Pierwsze pytanie dotyczyło tego, czy ta szkoła to sprzed potopu. I to nawet nie tego szwedzkiego, ale wręcz biblijnego. Małolata nie mogła pojąć, że długopis wynaleziono znacznie później, i że jej własny pradziadek – którego zna i hołubi – uczył się pisać, maczając stalówkę w kałamarzu. Na wszelki wypadek sprawdziła w internecie, czy jej nie oszukuję. I znalazła, że długopis zaczęto masowo produkować dopiero w 1945 r., a taki dostępny dla wszystkich (czytaj: tani) pojawił się dopiero w latach pięćdziesiątych XX wieku. Informację o pradziadku zweryfikowała telefonicznie. Uwierzyła w końcu, ale wciąż patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
To jednak nic. Bo na biurku nauczyciela leżała ona – dyscyplina. W sumie nic wielkiego, ot, taki kijek. Nie zwróciłaby na niego uwagi, gdybym nie postanowiła jej oświecić i opowiedzieć o przeznaczeniu owego „narzędzia wychowawczego”. Wygłosiłam więc wykład o dawnych czasach, kiedy dyscyplinowanie poprzez zadawanie bólu było całkowicie akceptowalne społecznie. Rodzice nie tylko nie protestowali, ale wręcz zachęcali do bicia, gdy dziecko było krnąbrne. Sami też często stosowali przemoc. Opowiadałam o pruskiej szkole, o rózdze, o linijce, o nauczycielach, którzy nie potrzebowali asertywności, bo mieli kij. Wspomniałam, że kiedyś uważano, iż wiedza lepiej wchodzi, jak boli. Małolata uniosła brwi i skwitowała rzecz krótko: że to głupie, bo przecież można było dać im smartfony i byłby spokój.
Roześmiałam się, bo zabrzmiało to jak żart. Ale po chwili pomyślałam, że może właśnie w tym tkwi problem – że nie trzeba już nikogo bić, żeby uzyskać ciszę. Wystarczy ekran. Wtedy bolały ręce, dziś tylko oczy. Różnica polega na tym, że dawniej dzieci milczały ze strachu, a teraz milczą, bo tkwią w wirtualnym świecie. Efekt ten sam: święty spokój dorosłych.
Kiedyś dyscyplina miała kształt rózgi. Dziś mieści się w dłoni i błyszczy jak nagroda. Tamta zostawiała widoczne ślady, ta nowa nie zostawia żadnych – poza tym, że coraz rzadziej ktoś patrzy komuś w oczy. Nie wiem, czy to postęp. Może tylko zmiana opakowania. Może kij był po prostu uczciwszy: wiadomo było, kto i za co bije. Teraz wszyscy udają, że nikt nikogo nie karze. Postęp polega chyba na tym, że już nikt nie musi podnosić ręki. Wystarczy podnieść poziom baterii.
W związku z powyższym życzę wszystkim jak najwięcej dyscypliny – tej, która potrafi zmienić nasze przyzwyczajenia. Takiej, dzięki której zamiast wpatrywać się w ekran, zaczniemy znowu widzieć ludzi i z nimi rozmawiać. Tak po prostu, jak kiedyś – przy darciu pierza albo podczas awarii światła.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu ekstrasierpc.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz