Jesień dopadła nas w tym roku wyjątkowo szybko. Niby jeszcze liście nie zaczęły spadać z drzew, a zimno się zrobiło. Susza i chłodne noce sprawiły, że grzyby przestały rosnąć. A potem jeszcze deszczowe chmury zagoniły prawie każdego „normalnego człowieka” do domu.
No i zaczęło się – sezon na koc, kubek i udawanie, że lubimy melancholię. Kto nie wrzucił jeszcze w mediach społecznościowych zdjęcia parującej kawy i świecy na parapecie, ten nie zrozumiał, czym jest jesień XXI wieku. Kiedyś ludzie po prostu marzli, dziś marzną estetycznie.
W sklepach pojawiły się już cynamonowe świece, a w telewizji reklamy, w których uśmiechnięta kobieta w grubym swetrze opowiada o cudownym remedium na przeziębienie albo innego wirusa. W realnym życiu człowiek ma katar przez siedem dni, kot leży na grzejniku, a nie na kolanach, a kawa jest zawsze zimna. Ale nieważne, liczy się klimat.
Jesień to także moment, w którym zaczynamy odkładać rzeczy „na później”. Bo skoro i tak leje, to można nie iść pobiegać. Można też nie umyć okien, nie odkurzyć auta i nie rozpocząć diety, bo przed nowym rokiem to i tak się właściwie już nie opłaca. I tak z dnia na dzień rośnie lista „jesiennych postanowień”, czyli tego wszystkiego, co mieliśmy zrobić, ale nie zrobimy, bo przecież „poczekajmy do wiosny”.
W tej całej jesiennej zadumie próbowałam nawet znaleźć w sobie odrobinę entuzjazmu. Ciągle są ludzie, którym się chce. Chce się organizować kongresy KGW albo biegi. Są tacy, którzy wpadają na nowe pomysły i zapraszają na jesień w skansenie, żeby popatrzeć, jak kiedyś na wsi pracowano, zamiast przykrywać się pledem. Dzięki tej inicjatywie dowiedziałam się, jaki jest najlepszy przepis na dynię w occie. Przy okazji poznałam też świetny sposób, jak rozłupać tę pomarańczową główkę, gdy nóż się poddaje. Zdradzam: siekiera jest o niebo lepsza.
Jednak to była tylko chwila. Bo potem okazało się, że jednak jest zimno. Parasolka, jak zawsze, złamała się przy pierwszym podmuchu wiatru, a buty, które miały być „wodoodporne”, polubiły się z kałużami. Wiadomo, życie zrobiło się „cięższe”.
I wtedy na scenę wkroczył on — zaprzyjaźniony małolat. Nie ten, o którym zwykle piszę, tylko inny, świeżo upieczony filozof życia. Jego zdaniem nie ma za grosz sensu w tym naszym marudzeniu. Jeszcze żebyśmy do szkoły chodzili, bo nam rodzice każą. A tak – robimy, co chcemy, a i tak ciągle narzekamy. Ochlapał nas szybko przejeżdżający samochód – jesień. Ciemno – jesień. Piątek trzynastego – jesień. Przypalona zupa – jesień. Pies szczekał – jesień. Generalnie ponoć dorośli są „strasznie irytująco przewrażliwieni i żyć się z nimi czasem nie da”.
Młody jest. Co on tam o życiu może wiedzieć. O smaku zimnej kawy to już nawet nie wspomnę. Jesień jest dokładnie taką porą, jaką być powinna. Dorosły człowiek też musi mieć możliwość, by na coś w końcu zrzucić swoje rozterki. Na męża czy żonę nie wypada, dzieci za małe, przyjaciel akurat wyjechał do ciepłych krajów, kot ma to w wielkim poważaniu, a AI, czyli ten mądry czat, twierdzi, że tylko „dramy robimy”. Swoją drogą — kto go nauczył takich określeń? Pewnie ta jesień, w zmowie z małolatem.
Tak czy inaczej, jesień jest dobra na narzekanie, więc zamierzam korzystać do woli. Póki jeszcze trwa, bo już w grudniu nam ją odbiorą.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz