Wrzesień zawsze wraca jak rana. Miesiąc, w którym Polska runęła w ogień wojny. Rodziny się rozpadały, bliscy znikali bez śladu, ginęła wiara, że człowiek może być dobry dla człowieka.
Na początku września byłam w Gdańsku. Miasto, które tyle razy walczyło o niezależność, zawsze mnie przyciągało. Jego dzieje, historie ludzi, którzy tam mieszkali, są bardzo odmienne od tego, co spotykało mieszkańców Mazowsza. Może to właśnie dlatego przyciąga też takich z centralnej Polski. Lubię spacerować jego uliczkami, słuchać historii kupców i wojskowych. W tym roku jednak pojechałam specjalnie, żeby obejrzeć wystawę w Ratuszu. Zobaczyć, kim byli ci chłopcy – nasi chłopcy z Pomorza.
Już przy wejściu witały mnie ich twarze — chłopcy, młodzi, ledwo po szkole. Gdyby urodzili się w Warszawie, pewnie walczyliby w Powstaniu. Gdyby przyszli na świat w Sierpcu, trafiliby na roboty przymusowe do Rzeszy. Ale oni urodzili się na Pomorzu. I skończyli w armii niemieckiej. W tych mundurach, których nienawidzili Polacy. I których bali się wszyscy.
Mieli wybór? Nie mieli żadnego. Na Mazowszu pytano: „podpiszesz volkslistę czy nie?”. Ich nikt nie pytał. Po prostu zostali wpisani. Dla systemu byli Niemcami. Z automatu. Z urodzenia. Z przymusu.
Na wystawie są listy pisane po polsku. Trudno nie uronić łzy, gdy czyta się ostatnie słowa kogoś, kto za chwilę będzie rozstrzelany. Kogoś, kto przeprasza rodzinę, że przysporzył jej bólu. Trudno oglądać zachowane wśród rodzinnych pamiątek zdjęcia i koperty.
Nam jest łatwo powiedzieć: mogli nie iść do wojska, mogli uciec, schować się. Mogli. Pewnie, że mogli. Patrzeć, jak mordują albo wywożą ich rodziny. Dać się zastrzelić od razu. No bo przecież po osiemdziesięciu latach nikt już nie będzie pamiętał, że oni wcale nie chcieli walczyć za „Wielką Rzeszę i Hitlera”. Nie byli tymi, którzy mieli wybór.
Tony Halik w siermiężnych czasach PRL-u zabierał nas na dalekie wyspy, opowiadał z pasją o świecie, który dla wielu był wtedy niedostępny. Pokazywał, że życie może być przygodą, a świat jest piękny. On też pochodził z Pomorza. On też był w niemieckiej armii. Nikt mu tego dziś nie wypomina. Stał się legendą, ale ilu było takich jak on, których nazwiska nigdy nie trafiły do telewizji? Ilu przepadło — zapomnianych, przeklętych, niezrozumianych?
W armii niemieckiej walczyło około dwóch milionów nie-Niemców. Pomorzanie nie byli wyjątkiem — podobny los spotkał Ślązaków, Polaków z Wielkopolski, ludzi z Alzacji i Lotaryngii. Ci z Franci doczekali się swoich pomników. Powstały o nich opracowania. Nazywa się ich Malgré-nous — „wbrew nam”. My swoich nie chcemy. Bo nie pasują do naszej pięknej historii.
Koniec wystawy stanowią kartki, które zostawiają ludzie ją zwiedzający. To nie są komentarze. To są wspomnienia. Piszą: „Nasi chłopcy – to mój tata, dziadek, wujkowie. Wszyscy z Brodnicy. Dziękuję za wystawę i prawdę”.
Brodnica nie jest daleko od Sierpca. Może nawet mamy wspólnych znajomych. Może to ktoś z ich bliskich zostawił tę kartkę. Może czas wreszcie poznać naszą, polską historię — nie tylko tę, którą chcemy znać, ale też tę, którą powinniśmy zrozumieć.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz