Tenis to piękny sport. Elitarny - można powiedzieć. Od kilku ładnych sezonów jako naród awansowaliśmy do grona tych, którzy wiedzą o nim wszystko. Oczywiście spośród innych narodów to my się na nim najlepiej znamy. Nie może być inaczej. Odkąd Iga Świątek znalazła się na czele rankingów, z równą swobodą wypowiadamy się o forhendach, bekhendach i lobach, co za czasów Adama Małysza mówiliśmy o telemarkach, prędkościach najazdowych czy mamucich skoczniach. Z takim samym zacięciem śledzimy kolejne spotkania naszej tenisistki, jak kiedyś turnieje skoczków. Rywalki Igi rozpoznajemy po fryzurze i serwisie – zanim spiker dokończy nazwisko. Oczywiście źle im nie życzymy, ale przecież i tak wiemy, że to Iga musi wygrać. Bo jak nie zwycięży... No cóż, jako naród kochamy bohaterów, najlepiej martwych. Jakoś do nas nie dociera, że idol to też normalny człowiek, który nie zawsze wygrywa. Kiedy nasza mistrzyni przegrała w półfinale Rolanda Garrosa, na forach i w komentarzach natychmiast rozpoczyna się narodowa rozgrzewka: szybkie rozciąganie palców, przygotowanie klawiatury, kilka rozgrzewających narzekań i jazda! „To koniec”, „Już nie ta forma”, „Za dużo reklam”. Spora część kibiców odreagowuje na niej wszystko: od niestrawności po kredyt hipoteczny, no bo jak śmiała nie wygrać, nie po to jest bohaterką. No i teraz przez nią (kiedyś było przez piłkarzy, ale w końcu uznano, że są za słabi, by nieść brzemię zwycięzców) produkcja się zmniejsza, kasy źle liczą, teściowa zamiast pomidorówki robi znienawidzoną ogórkową, a pies sąsiadów krzywo na nas patrzy. Bycie idolem nie jest łatwe.
I właśnie w tym miejscu przerwałam pisanie felietonu, do którego miałam już gotową puentę. Pewnie bym do niej doszła, gdyby nie inne, bardzo poważne przedsięwzięcie, które oderwało mnie od komputera. Kiedy wróciłam do pisania, wiedziałam, że muszę zmienić trochę koncepcję. No dobrze, nawet nie trochę. Ale zostałam nadal przy sporcie, nawet więcej, przy narodowym sporcie, takim, który nie wymaga ani licencji, ani kortu, ani rakiety. Wystarczy ruszt, kiełbasa i kilku uczestników. Mowa oczywiście o grillowaniu – dyscyplinie, którą Polacy uprawiają z równym zaangażowaniem jak kibicowanie. I to niezależnie od tego, czy siedzą przed telewizorem, komputerem, smartfonem, iPhonem czy tabletem (niepotrzebne skreślić, chociaż i tak pewnie mają wszystko naraz). Słabo pojmowałam fenomen tej dyscypliny, w której liczy się nie tylko wynik, ale i styl wykonania. Węgiel drzewny czy brykiet? Karkówka najpierw w piwie czy jednak w jogurcie? Boczek krojony wzdłuż czy w poprzek? I najważniejsze: kto przynosi musztardę?
Do mojej zmiany nastawienia do grillowania walnie przyczyniła się pewna grupa, a dokładniej – grupa Bądź Fit. Tę zgraną paczkę entuzjastek ruchu (i dobrej kuchni) cechuje zapał, który z łatwością przekracza granicę sali ćwiczeń. Pomysł na spotkanie przy ruszcie spotkał się pozytywnym, nawet bardzo pozytywnym oddźwiękiem. Miało być skromnie. Kiełbasa i słone paluszki. W praktyce wyszło jak zawsze – do repertuaru dołączyło masełko czosnkowe na tostowym chlebie (grillowanym, rzecz jasna), kaszanka, kilka rodzajów sałatek, owoce, ciasta, chleb ze smalcem i cała gama przysmaków, których nie powstydziłby się szwedzki stół w hotelu z all inclusive. Bo przecież wiadomo, że z grilla na głodnego wracać nie można. I kiedy siedzieliśmy przy stole, dotarło do mnie, że w tym naszym sporcie wcale nie chodzi o to, co jest na ruszcie. Ani nawet, czy kiełbasa pękła równolegle czy poprzecznie. Najważniejsze jest to, z kim się siedzi przy tym grillu. Bo to towarzystwo sprawia, że nawet jak nagle lunie deszcz, to zamiast uciekać, wszyscy podziwiają pojawiającą się tęczę, przypominają się zasłyszane kawały i nawet rozmowy o polityce sprowadzają się do filozoficznego stwierdzenia, że „i tak wszyscy są siebie warci”.
I teraz zostanę pewnie oskarżona o herezję. No bo jak można połączyć w jednym tekście elitarny sport z czymś tak przyziemnym jak jedzenie. Z całą stanowczością stwierdzam, że można, a nawet trzeba. Bo obie te rzeczy nas jednoczą i powodują, że zaczynamy żyć tylko chwilą i w głębi duszy cieszymy się nią, bo czujemy, że nasze emocje podzielają inni. Nieważne, czy to jest jęk zawodu, gdy piłka wejdzie na aut, czy śmiech, gdy kot niespodziewanie ściągnie ze stołu najlepszy kąsek. Bo najważniejsze to mieć z kim tego doświadczać – niezależnie, czy to porażka Igi, czy przypalenie kiełbasy.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz