Już w czasach, gdy o internecie się nie śniło, ani nawet o drukowaniu słów, ludzie czcili matki jako te, które dają życie. Przez wieki różnie bywało z formami tego gloryfikowania, ale tak czy inaczej, w naszej zbiorowej pamięci zakodowało się, że matka jest wspaniałą istotą. Koniec kropka. W Polsce, a konkretniej jeszcze – w Krakowie w 1914 r. ustalono, że ich święto będzie 26 maja. I nie ma bata. Świętowaliśmy. Staraliśmy się na najróżniejsze sposoby nieba im przychylić. Według różnych źródeł były to m.in. powstrzymanie się przez siedemdziesiąt pięć sekund (!) od krzyku: „Mamo! Gdzie jest moja koszulka?”, wysyłanie przez SMS 234 kartek z życzeniami znalezionych w internecie i własnoręczne przyszycie guzika do koszuli (mimo ran kłutych i krwawych). Karnie staliśmy też w ogromnych kolejkach w kwiaciarniach. Niektórzy po raz pierwszy od lat, bo bez u sąsiadów w tym roku wyjątkowo szybko przekwitł i nie dało się go wręczyć matce. Od zawsze próbujemy w tym dniu być wyjątkowo dobrzy dla kobiet, które uważają, że „jesteśmy największym cudem świata”, potrafią zrobić najlepsze ciasto pod słońcem, a ich serce bije w tak spokojnym rytmie, iż przytulając się, wiemy, że jesteśmy w najlepszym z możliwych miejsc.
Mamy zachwycone są wszystkimi naszymi najdziwniejszymi pomysłami na uczczenie ich święta. A skoro już się wysililiśmy i prezenty daliśmy, to możemy spokojnie poczekać na rewanż, bo zbliża się kolejne święto, można by rzec - nawet jeszcze większe - Dzień Dziecka. Większe przez to, że stało się obowiązkiem dla rodziców, dziadków, babć, ciotek, wujków, nauczycieli, starostów, burmistrza, zarządów osiedli, kół gospodyń wiejskich, no i wszystkich innych dorosłych. Zgodnie z niepisanym kodeksem społeczno-dziecięcym, każdy dorosły – czy chce, czy nie – ma obowiązek 1 czerwca przynieść coś: prezent, balon, watę cukrową albo przynajmniej szeroki uśmiech. Inaczej grozi mu kara – np. zrobienie mu zdjęcia w objęciach tęczowego jednorożca i wrzucenie do sieci przez klasę III b. Dzieci są naszym skarbem, dobrem narodowym, to one będą kiedyś pracować, kiedy my pod palmami będziemy leżeć i czytać książki. Także trzeba je teraz zabawić, omamić i nauczyć, że mają być wdzięczne, że ich hołubiliśmy od maleńkości.
W czerwcu jest jeszcze trzecie wielkie święto - Dzień Ojca. Traktowany ciut po macoszemu, bo wypada w okresie, kiedy zaczynają się wakacje, więc stoi na straconej pozycji w porównaniu z euforią, którą wywołuje perspektywa nicnierobienia. Poza tym z tatą to jest problem, co mu dać. Korale z makaronu go specjalnie nie ucieszą, nawet jak są pomalowane na czarno i mają udawać bransoletkę na rękę. Kwiaty z łąki odpadają, alkoholu nieletnim nie sprzedają, a czterdziesty ósmy wzór krawatu w dinozaury po prostu nie istnieje. Tego, że się go nie woła przez osiemnaście minut, pewnie nie zauważy. Poza tym, ile można świętować?
Jednak jest światełko w tunelu. I dostrzegli je w szkołach. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi jakoś tak nieprawdopodobnie, ale tak jest. To właśnie w tych placówkach wymyślono Dzień Rodziny, podczas którego za jednym zamachem są śpiewane piosenki dla mamy, dla taty i jeszcze dają watę cukrową dla dzieci. Ideał. Wszyscy są uhonorowani, wszyscy mają prezenty i dwa razy nie trzeba się stresować i ściskać rąbka spódniczki, recytując wierszyki dla mamy, a później kolejne dla taty. Nauczyciele to jednak kreatywni są.
Mamom, tatom i dzieciom, bez względu na wiek, kolor włosów czy nawet na to, na kogo głosowali w wyborach na prezydenta, życzę, by jak najczęściej znajdowali powody, by poczuć się szczęśliwymi i wierzyli, że wszystko, nawet świętowanie, da się przeżyć z uśmiechem. Zatem – instrukcja gotowa. Świętować, przyjmować życzenia i nie marudzić. No chyba że trzeba szukać kasztanów na 1 czerwca.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz