Ledwo człowiek schowa do szafy sandały i leżak, a tu proszę – zza rogu już wygląda grudzień. Wraz z nim pojawiają się słowa, które wywołują u mnie natrętne myśli, żeby gdzieś uciec, może na Księżyc, Marsa albo nawet na Alfa Centauri. Tam na pewno nikt nie słyszał o czymś takim jak przedświąteczne przygotowania. W tym roku sprzedawcy trochę mi osłodzili życie. Już w czerwcu, w środku Warszawy znalazłam sklep z bombkami na choinkę, takimi ładnymi, ręcznie robionymi. I wtedy ucieszyłam się, jakbym co najmniej żywego smoka i w dodatku złotego na własne oczy zobaczyła. Bombki w czerwcu to idealny pomysł na to, żeby nauczyć się ignorować to całe szaleństwo związane ze świątecznymi przygotowaniami. Taką przynajmniej miałam nadzieję. Do grudnia jeszcze mnóstwo czasu. Nie trzeba się absolutnie zastanawiać, jaki cukier waniliowy jest lepszy i kto pierwszy ubierze choinkę. Nie trzeba kupować żadnych nowych ozdób, zamawiać u znajomego wędkarza wodorostów prosto z najczystszego jeziora w okolicy ani przeglądać miliona stron w internecie obiecujących, że tylko u nich kupisz prezenty dla wszystkich, ładne, przydatne, trwałe i skarpety będą pasowały nawet na sąsiada, który ma stopy w rozmiarze 48. Można spokojnie żyć i z każdym kolejnym miesiącem uodparniać się jeszcze bardziej, oglądając coraz więcej złotych, srebrnych, czerwonych ozdób z napisami „Merry Christmas” czy „sam zrób szopkę noworoczną”. I kiedy już wydawało mi się, że jestem nieczuła na wszelkie świąteczne nowinki, bo przecież dwie cudnej urody bombki i jedna czapka mikołajowa, kupione w październiku, nie mogą się liczyć, bomba wybuchła. Akcja „święta” już się na dobre rozpoczęła. Od ofert prezentów po organizację Wigilii i wyjazdy w góry, nad morze czy jeziora już dwa razy skrzynka mailowa mi się zablokowała. Próbuję się trzymać nadal. Ale... ręka samoistnie ciągnie do wydrukowania jakiegoś ładnego planu, przetestowanego przez setki lub tysiące podobnych ludzi, którzy chcą, żeby w tym roku było inaczej, żeby święta, jak to one mają w zwyczaju, nie dopadły człowieka w najmniej spodziewanym momencie. I chociaż wiem, że nawet najlepszy plan posypie się w gruzy, to jednak nadzieja pozostaje. Większość zna przecież ten moment, kiedy idzie na zakupy z listą, która wydaje się krótka oraz rozsądna i powtarza sobie „tylko najpotrzebniejsze rzeczy”. Ale wystarczy chwila, żeby w przypływie świątecznej paniki dodać do niej wszystko, co błyszczy, pachnie cynamonem lub ma na opakowaniu renifera. Do tego dochodzą prezenty z „gwarantowaną dostawą przed świętami”. A potem jest już tylko nerwowe wypatrywanie kuriera, którego śledzi się w aplikacji z intensywnością większą niż ta, którą poświęca się ulubionym serialom, wierząc, że zdąży przed Wigilią.
Albo takie sprzątanie. Tu już zaczyna się magia. Nie wiem, czy tylko u mnie tak jest, ale sprzątam miejsca, które normalnie nikogo by nie interesowały. Kurz za szafą? Świąteczna zgroza! Okna muszą lśnić, bo przecież Mikołaj mógłby nie zauważyć, gdzie mieszka moja rodzina. Świąteczne sprzątanie rządzi się swoimi prawami, a ja, z niewiadomych bliżej powodów, biorę w tym udział. Gdy kończę trzecią godzinę czyszczenia piekarnika, uświadamiam sobie, że to chyba nie tak miało wyglądać. Przecież miało być spokojnie – myślę sobie, jednocześnie wycierając lampki choinkowe wykałaczką, bo gdzieś w internetach zobaczyłam, że tak trzeba.
Święta zawsze przychodzą szybciej niż się tego spodziewam. Nie ważne, jak bardzo próbuję się przygotować – one i tak zaskakują. Ale może właśnie w tym tkwi ich urok? Bo w całym tym biegu, sprzątaniu, gotowaniu i kupowaniu prezentów najważniejsze jest to, żeby znaleźć chwilę dla siebie i bliskich.
W tym roku zamierzam dać się im dogonić na spokojnie, z kurzem za szafą i bez czyszczenia wykałaczkami świątecznych lampek. Niech przychodzą.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz