Kiedy pisałam ten felieton, temperatura przekraczała trzydzieści stopni Celsjusza. Jakby tego było mało, klimatyzator, zamiast chłodzić, postanowił, że potrzebuję dużo więcej ciepła i przeszedł w tryb grzania. Mam wrażenie, że dwóch hobbitów, czyli Frodo Baggins i Samwise Gamgee, za chwilę otworzą drzwi, ewentualnie zrobią dziurę w dachu i wrzucą Jedyny Pierścień, by uległ on unicestwieniu w płomieniach gorąca, które panuje na moim poddaszu. Zanim jednak to zrobią, siedzę sobie spokojnie przy biurku i próbuję coś napisać. Na dodatek postawiłam sobie parę celów co do tego, jaki ten felieton ma być, ale cokolwiek bym nie zaczęła pisać, literki znów układają się w jedno zdanie: „cholerny upał jest”.
Generalnie upały tego lata przypomniały mi, że w piekle długo bym nie przetrwała, zatem najwyższa pora się zmienić. Może wizję tych czeluści warto zastąpić leżeniem na lodzie, zamiast gotowania się w smole. W tej chwili ta opcja wydaje mi się najlepszym rozwiązaniem.
W końcu stwierdzam, że z przeznaczeniem nie należy walczyć. Skoro wszystko wskazuje, że mam pisać o letnich upałach, to napiszę. Chociaż mój znajomy, który na stałe mieszka w tropikach, kompletnie nie rozumie, że całkiem serio uważam, iż trzydzieści stopni to już jest upał.
Lato w mieście to prawdziwy test wytrzymałości, a ostatnie dni pokazują to w pełnej krasie. Słońce nie odpuszcza, a my walczymy o każdy kawałek cienia. Wczoraj w południe ktoś walił w okno. Patrzę, a to termometr błaga o trochę lodu. Słoneczko, naprawdę przesadzasz! No, ale bądźmy uczciwi — w sporym stopniu sami do tego doprowadziliśmy. Spacerowanie po ulicach zacienionych przez drzewa to teraz luksus. Pamiętam czasy, kiedy przed moim domem rosło co najmniej pięć dorodnych lip. Teraz została z nich tylko jedna. Reszta powoli uschła lub przeszkadzała, gdy robiono chodnik albo parking. Jaśniej się zrobiło, śmieci z drzewa mało, wybrzuszeń na chodniku nie mam. Ład i porządek, tylko cienia brak.
W wielu miejscach w naszym mieście dzieje się podobnie. I chociaż drzew jest całkiem sporo, to brakuje tych alejek, którymi człowiek mógł się przechadzać w upalne dni (czyli takie, kiedy termometry pokazywały dwadzieścia pięć stopni) i nawet nie miał świadomości, jak ma dobrze. Powoli zdajemy sobie sprawę, że betonowe, piękne chodniki nie są dla nas najlepsze. Ciekawe, jak bardzo powoli. Założyłam się, że do czasu, kiedy w samochodach będziemy mieć kuchenne rękawice, takie do wyciągania gorących rzeczy z piekarnika, żeby trzymać nimi kierownicę i wyeliminować ryzyko poparzenia drugiego stopnia.
Ale u nas jeszcze tak źle nie jest. W takim Nowym Jorku obrotowy most zaciął się z powodu rozszerzenia się stali od upału. Trzeba było chłodzić konstrukcję wodą, żeby obniżyć jej temperaturę.
Może czas spojrzeć w lustro, otworzyć lodówkę i zastanowić się, co dalej. Bo skoro słońce nie ma zamiaru zwolnić, my musimy znaleźć sposób, by przetrwać. Zaczynam rozważać, czy nie zamieszkać w zamrażarce na te upalne dni. Tylko co będzie, kiedy wyłączą prąd lub zamrażarka dogada się z klimatyzacją i też zacznie podgrzewać? W dobie sztucznej inteligencji wszystko jest przecież możliwe. Póki co, pokochajmy na nowo drzewa, dbajmy, by długo cieszyły się życiem, i chciejmy ich więcej niż nowych miejsc na parkingach. Bo choć technologia wciąż się rozwija, to może jednak chłód naturalnego cienia drzew jest tym, co faktycznie ratuje nas przed tym piekielnym gorącem. Niech chłód będzie z nami wszystkimi!
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz