Zamknij

Powstanie warszawskie - ludzie, którzy przeżyli

19:39, 01.08.2019 A.M Aktualizacja: 13:27, 03.08.2019

 

Powstanie warszawskie wybuchło 1 sierpnia 1944 roku. Zabito tysiące ludzi. Przez wiele lat był to temat tabu. Dużo osób bało się przyznać do uczestnictwa w powstaniu, wiele z tego powodu cierpiało. Mnóstwo historii przechowywanych jest tylko w rodzinnej pamięci.

 

Sześć tygodni na Pawiaku

Rodzina Juliusza Gorzkosia pochodzi z Warszawy. Jego ojciec Eugeniusz i matka Wiktoria przeżyli powstanie. Dziś oboje już nie żyją. Pozostały wspomnienia, opowieści przechowywane w rodzinie. Tragiczne historie, których bezwzględność powoduje, że najlepiej by było gdyby się nigdy nie wydarzyły.

Eugeniusz Gorzkoś w czerwcu 1939 roku zdał maturę. We wrześniu nie zdążył otrzymać powołania do wojska. Zaangażował się w walkę z okupantem. Na początku w Szarych Szeregach. 10 maja 1941 r. wstąpił do Kadry Polski Niepodległej (prawie wszystkie organizacje ruchu oporu 14 lutego 1942 roku, rozkazem Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych, przemianowane zostały na Armię Krajową). Rok później ukończył kurs podoficerski.

- 15 czerwca 1942 r. został aresztowany przez Niemców w związku z kolportażem podziemnej prasy – biuletynu „Żołnierz Polski” i osadzony na Pawiaku. Doskonale znając język niemiecki, w trakcie przesłuchań orientował się w zamiarach przesłuchujących, co ułatwiało mu składanie odpowiednich zeznań. Tłumaczył, że paczkę znalazł i podniósł, nie wiedział, co w niej jest. Po sześciu tygodniach babcia sprzedała biżuterię, aby przekupić strażników i uwolnić ojca. Stryj opowiadał, że gdy ojciec wyszedł z Pawiaka, wyglądał jak stuletni starzec. Był torturowany na wszelkie sposoby. Niemcy próbowali go złamać – powiedział Juliusz Gorzkoś.

Pobyt w więzieniu nie załamał młodego człowieka. Nadal działał w konspiracji. W 1943 r ukończył konspiracyjną podchorążówkę. Był w V Obwodzie (Mokotów) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej - 3. Rejon - pluton 543. Nosił pseudonim Łoś. W chwili wybuchu powstania miał stopień plutonowego podchorążego. Walkę rozpoczął na Mokotowie. W tej dzielnicy stacjonowały wtedy silne jednostki niemieckie – m.in. batalion SS w koszarach przy ul. Rakowieckiej, baterie artylerii przeciwlotniczej na Polu Mokotowskim, oddziały Luftwaffe w Forcie Mokotów i koszarach artylerii przeciwlotniczej przy ul. Puławskiej (Flakkaserne), oddział żandarmerii w gmachu komendy powiatowej przy ulicy Dworkowej.

Eugeniusz Gorzkoś został ranny w łokieć 1 sierpnia 1944 r. podczas ataku na Flakkaserne, jednak nadal walczył. Z Mokotowa jego oddział przedostał się do Śródmieścia Południe. 6 października 1944 roku, po upadku powstania warszawskiego, został wywieziony do obozu Altengrabow Stalag XI A jako ranny jeniec wojenny (nr jeniecki 47416). Był to największy obóz jeniecki na terenie Rzeszy. Do Polski powrócił w 1949 r. Jego dwaj bracia nie zdecydowali się na ten krok.

- Na decyzję ojca wpłynęła troska o rodziców i obietnica profesora Grucy dotycząca operacji łokcia. Po powrocie nie miał łatwego życia ze względu na swoją przeszłość AK-owca. Ciągle był wzywany na przesłuchania i gnębiony przez ówczesne władze. W Warszawie spotkał mamę, wzięli ślub. Urodziłem się ja i moja siostra Ewa. Ojciec zmarł w 1966 roku - powiedział Juliusz Gorzkoś.

 

Ona nie przeżyje

Matka Juliusza Gorzkosia w momencie wybuchu powstania była żoną Wiktora Grysińskiego. Prowadziła pralnię chemiczną na Żoliborzu (ul. Krechowieckiej 5). Jej mąż prowadził pracownię krawiecką na ul. Pańskiej w Warszawie. Pierwszego sierpnia wyszedł do pracowni. Miał wrócić o szesnastej. Nie zdążył. Powstanie na Żoliborzu wybuchło już o 13.30. Niemcy niespodziewanie natknęli się na jeden z oddziałów powstańczych, rozpoczęła się strzelanina. Wiktor Grysiński przeżył powstanie, jednak nie dane mu było wrócić do Warszawy. Zmarł w obozie Neckargerach, filii obozu w Dachau, 22 marca 1945 r. podczas odbijania go przez wojska amerykańskie.

Juliusz Gorzkoś tak opowiada o losach swojej matki: została z dwójką moich przyrodnich braci: Janem i Andrzejem oraz babcią Katarzyną. Któregoś dnia hitlerowcy zagonili ja do budowania umocnień. Usłyszała nadlatująca „krowę” (niemiecka wyrzutnia pocisków rakietowych nebelwerfer, dosłownie: miotacz mgły. Miała postać sześciu rur złączonych w wiązkę i osadzonych na dwukołowym podwoziu. Pociski kalibru 150 mm, wypełnione materiałem burzącym lub zapalającym, miały zasięg do 6 kilometrów i były stabilizowane w locie systemem dysz, które nadawały im ruch obrotowy, co zwiększało ich celność. Odpalane elektrycznie w pierwszej fazie lotu wydawały przerażający dźwięk, podobny do ryku monstrualnej krowy – stąd „krowa” - przyp. red.). Rzuciła się do rowu. To samo zrobił jakiś mężczyzna. Swoim ciałem przykrył mamę i to jej uratowało życie. Z niego nie pozostało nic. Matka została ciężko ranna w plecy, miała na wierzchu nerkę. Koło niej przechodzili sanitariusze. Ominęli ją. Stwierdzili, że nie warto jej ratować, bo nie przeżyje. Dobę leżała we krwi. Kiedy sanitariusze pojawili się ponowie, zobaczyli, że nadal żyje. Zabrali ją. Operacja odbyła się przy blasku gromnic i księżyca. Udała się. Na całe życie mamie pozostały blizny na plecach. Postrzępioną koszulę, tę, w której wtedy została ranna, do dzisiaj przechowujemy jako pamiątkę rodzinną.

 

(A.M)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%