Wiesław Borowski urodził się 12 czerwca 1931 r. w Mieszczku. Jest absolwentem Wydziału Historii Sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Przez wiele lat szefował Galerii Foksal w Warszawie, w której swoje dzieła wystawiali m.in. Koji Kamoji, Stanisław Dróżdż, Krzysztof Wodiczko, Andrzej Szewczyk, a także fotograficy: Eustachy Kossakowski i Tadeusz Rolke. Był współpracownikiem teatru Tadeusza Kantora „Cricot 2”, z którym był m.in. w Japonii i Iranie. Mieszka w Warszawie, na Powiślu.
Urodził się pan 93 lata temu w Mieszczku. Kim byli Pana rodzice?
Rodzice mieli prawie trzydziestohektarowe gospodarstwo rolne oraz młyn nad rzeką Skrwą. Całe rodzeństwo ojca rozlokowało się w okolicach Sierpca. Jeden ze starszych braci, Jan Borowski, miał także gospodarstwo i młyn nad Skrwą, w Choczniu. Inny brat, Gracjan, miał młyn nad małą rzeczką, którą nazywaliśmy po prostu „struga”. Kolejny brat, Wacław, miał gospodarstwo w Sułocinie. Siostra ojca wyszła za mąż za pana Michalskiego i mieli majątek w Babcu, parę kilometrów od Sierpca. Z dzieciństwa, sprzed wojny, pamiętam, że nasza rodzina trzymała się blisko. Prawie co tydzień odbywały się u kogoś rodzinne spotkania z obiadem, na które jechało się bryczką. Dzieci bawiły się, dorośli ucztowali, grali w karty i rozmawiali. Pamiętam powroty z tych spotkań, wracało się, będąc najedzonym i zmęczonym. Dzieci zawsze wtedy przysypiały na bryczce.
Jak pan i pańska rodzina spędziliście czas wojny?
Gdy wybuchła wojna, rodzice szybko podjęli decyzję, by uciekać. Przede wszystkim dlatego, że ojciec miał konflikt z jakimś volksdeutschem, który mu się odgrażał. Siostra mojej mamy i jej mąż Leopold Kowalewski, który był kierownikiem szkoły w Grąbcu, mieli majątek na Polesiu, w Iwacewiczach koło Baranowicz, dziś jest to Białoruś. Leopold Kowalewski był oficerem armii z czasów wojny 1920 roku. Rodzice zorganizowali dwa wielkie, sześciokonne powozy. Jechaliśmy bez ojca, który wcześniej uciekł do Warszawy, do cioci Sebyłowej, żony poety Władysława Sebyły i stamtąd do nas dojechał. Pamiętam naszą podróż bardzo dobrze. Jechaliśmy, kryjąc się co i raz w lesie, gdy ostrzeliwały nas niemieckie sztukasy. W końcu dotarliśmy. Polesie to był las, knieja, chutor i Poleszucy, których obyczaje miałem okazję widzieć.
17 września zaatakowali Sowieci…
Tak. Uciekliśmy przed Niemcami, a któregoś dnia patrzymy, a wokół nas Rosjanie. Pojawili się funkcjonariusze NKWD i zaczęli pytać: „Kawalijewski jest?”. Mieli go na swojej liście, za to, że walczył w 1920 roku z bolszewikami. Na szczęście wujowi Leopoldowi i ojcu udało się skryć w lesie. Krążyły wiadomości, że Rosjanie wywożą oficerów, lekarzy. To było to, co przeszło do historii jako Katyń. Zdecydowaliśmy, że nie możemy tu zostać. Pojechaliśmy do Brześcia, sprzedaliśmy wszystko, by mieć pieniądze i wróciliśmy pociągiem do Mieszczka, znów bez ojca, który nadal musiał się ukrywać. Ledwo przyjechaliśmy, a już w naszym majątku pojawił się volksdeutsch nazwiskiem Bohmert, przysłany przez niemieckie władze okupacyjne, żeby objąć nasz majątek, a nas wysiedlić, bo tereny te zostały włączone do Rzeszy. Pojechaliśmy więc do Warszawy. Ojciec w tym czasie zmienił nazwisko na Witkowski i – jako wysiedlony z Rzeszy – objął zarządzanie młynem nad rzeką Rządzą, koło Wołomina, we wsi Banachowizna. Tam doczekaliśmy końca wojny.
Co stało się po wojnie z państwa majątkiem w Mieszczku? Objęła go reforma rolna?
To było 30 hektarów, był więc zbyt mały, by ulec rozparcelowaniu. Zaraz po wojnie wróciliśmy do Mieszczka. Majątek był w ruinie. Odbudowaliśmy go i próbowaliśmy żyć po dawnemu. Aż do roku 1948, czyli do czasów opresyjnego stalinizmu, jako tako się odbudowaliśmy. A potem zaczęły się represje finansowe, domiary, itp. oraz aresztowanie ojca.
Za co?
W pewnym momencie, na początku lat pięćdziesiątych, czyli w okresie stalinowskim, sfingowano napad na nasz dom. Wpadli ludzie z pistoletami, zapędzili nas do piwnicy, ojcu kazali dać pieniądze. Będący z nami nasz kuzyn, sierota z Warszawy, który przylgnął do nas i kształcił się w Sierpcu, Antek Blumental, wyskoczył oknem i zatelefonował na milicję. Ale milicja nie przyjechała. Za to rano przyjechało UB i oskarżyło ojca, że pomaga bandom. Proces ojca odbył się w sądzie wojskowym w Warszawie. Przesiedział w więzieniu niecały rok. Była to represja za to, że był właścicielem prywatnego majątku i prywatnego młyna.
Porozmawialiśmy o Mieszczku, porozmawiajmy jeszcze o dawnym Sierpcu. Jak pan go zapamiętał? Bo domyślam się, że był on dla całej pana rodziny ważnym miejscem.
Oczywiście. Ojciec, jako właściciel młyna, miał przed wojną kontakty z żydowskimi handlarzami zbożem z Sierpca. Po wojnie także jeszcze handlował mąką. Do dziś pamiętam wielkie, wyładowane mąką wozy. Nasz młyn konkurował z młynem pana Kłobukowskiego, jeśli chodzi o jakość wytwarzanej mąki. Przedwojenny Sierpc był bardzo cichym i spokojnym miastem. Piękny rynek, piękny szkolny budynek, kościoły i bardzo dużo żydowskiej ludności, której w czasie wojny najpierw stworzono małe getto w Sierpcu, a potem wywieziono do getta warszawskiego. Pamiętam Żydów z czasów okupacji, gdy Niemcy kazali im nosić opaski z gwiazdą Dawida (byłem dzieckiem i nie rozumiałem, co to oznacza, czemu noszą takie coś na ramieniu), zapędzali ich do pracy i traktowali jak niewolników. Do szkoły wożono mnie i moje rodzeństwo bryczką zaprzężoną w jednego konika, wracaliśmy na ogół pieszo. A po Skrwie pływaliśmy kajakami.
Gdzie pan zdał maturę?
I ja, i moje rodzeństwo kończyliśmy bardzo dobre gimnazjum i liceum im. Małachowskiego w Płocku, zwane Małachowianką. Mieszkaliśmy wtedy u cioci w Płocku, a na weekendy i wakacje przyjeżdżaliśmy do Mieszczka. Bracia poszli na studia do Warszawy i Łodzi, a ja, po różnych perypetiach, dostałem się na historię sztuki na Katolicki Uniwersytet Lubelski, na którym wykładali wspaniali profesorowe z Wilna, jak np. profesor Piotr Bohdziewicz, brat znanego filmowca Antoniego Bohdziewicza. W drodze między Mieszczkiem a Lublinem poznałem moją przyszłą żonę, Annę, córkę bardzo cenionego sierpeckiego lekarza, pana Rajkowskiego, która studiowała w Lublinie filologię francuską. W 1953 roku wzięliśmy ślub w kościele w Sierpcu. A w Mieszczku odbyło się nasze bardzo huczne wesele. Mój szwagier, inżynier Andrzej Rajkowski, to dziś wytrawny znawca historii Sierpca, choć na co dzień, tak jak ja, mieszka w Warszawie.
Po studiach zamieszkał pan w Warszawie. Bywał pan w Mieszczku i Sierpcu? I czy dziś przyjeżdża pan do Sierpca?
Oczywiście, regularnie odwiedzałem rodziców, dopóki żyli. Dziś bywam głównie na ich grobie, na starym cmentarzu w Sierpcu. Kilka razy przyjeżdżałem do Mieszczka zobaczyć nasz dawny majątek. Nic z niego nie zostało. Obraz nędzy i rozpaczy. Mama w pewnym momencie, po śmierci taty, sprzedała ów majątek i wyjechała do mojego brata, do Świnoujścia. Dziś po naszym małym, drewnianym dworku, młynie i zabudowaniach gospodarskich nie pozostał żaden ślad.
Dziękuję za rozmowę.
Rafał Dajbor
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz