Zamknij

Doktor od krów, pszczół i... brydża

18:11, 14.02.2019 A.M Aktualizacja: 18:13, 14.02.2019
Skomentuj

 

 

Sławomir Tyndorf jest lekarzem weterynarii. Przez dziesięciolecia leczył zwierzęta w okolicach Raciąża i Sierpca. Od wielu lat jest szczęśliwym mężem, ojcem i dziadkiem. Okazał się też wspaniałym gawędziarzem, który ze swadą opowiada o swoim życiu.

 

Urodził się pan w Sierpcu...

Zgadza się, 1 września 1937 r. W czasie wojny Niemcy wysiedlili nas z Sierpca. Mieszkaliśmy u rodziny w Borkowie Kościelnym. Zaraz po wojnie poszedłem do szkoły. Wtedy były ciekawe czasy. W jednej klasie siedzieli osiemnasto- i sześciolatkowie. Miałem niecałe siedem lat. Chodziłem do Dwójki, mieściła się wtedy jeszcze w baraku. Zacząłem od pierwszej klasy, ale pani wychowawczyni powiedziała, że nie nadaję się i przenieśli mnie od razu do drugiej. Także pierwszą klasę mam niezaliczoną. A wszystko przez to, że mama nas (mnie i brata) uczyła podczas wojny.

 

A skąd wziął się pomysł studiowania weterynarii?

Trzeba było coś skończyć. Miałem 17 lat, mało o życiu wiedziałem. Nie posiadałem specjalnych uzdolnień, to wybrałem się na weterynarię. Ze zwierzętami miałem od zawsze do czynienia. Mój dziadek był rolnikiem w Sierpcu. 1 września skończyłem siedemnaście lat i poszedłem na studia.

 

We wrześniu? Przecież studenci zaczynają rok w październiku.

Wtedy pierwszy rok zaczynał 1 września. Następne roczniki już od 1 października. Ze mną naukę rozpoczęło sto sześćdziesiąt osób. Odsiew był niesamowity. Po pierwszym roku zostało nas osiemdziesięcioro dwoje. Weterynaria wymagała opanowania dużej ilości materiału na pamięć. Trzeba było się dużo uczyć. Było wielu ludzi z tzw. awansu. Niektórzy nie mieli skończonych nawet siedmiu oddziałów, ale pracowali w weterynarii jako sanitariusze, pomocnicy i do tego byli partyjni. Chodzili do dwuletniego technikum weterynaryjnego w Bydgoszczy. Po nim przyjmowano na studia bez egzaminów. Mieli niesamowicie trudne życie. Lecieli na chemii i fizyce. Wywalali ich szybko.

Miałem kolegę, który był po takim technikum. Przyszedł egzamin z fizyki. Mieliśmy tylko przez pierwszy rok ten przedmiot. Jako chłopak po ogólniaku nie potrzebowałam się w ogóle uczyć, wystarczyła mi wiedza ze szkoły średniej. Na egzaminie dostawało się karteczkę z pięcioma pytaniami i trzeba było na nie odpowiedzieć. On oblał w pierwszym terminie, i w drugim, później egzamin komisyjny. Żal mi go było. Poszedłem do profesora, bo miałem u niego chody, wyprosiłem to, żeby mu zaliczył. Studia skończył. Po kilku latach spotkaliśmy się w ośrodku szkolenia weterynarzy na jednym z kursów. Patrzę, on jest. Podchodzę, witam się: „część Mietuś, co słychać”, a on do mnie „słucham kolegę” i dystans zachowuje. Pracował już wtedy w ministerstwie. No i nie wytrzymałem i przy wszystkich mu wygarnąłem. Nic od niego nie chciałem, przywitałby się jak normalny człowiek, a nie z taką wyższością.

Wracając jeszcze na chwilę do studiów, to trwały pięć i pół roku. Skończyłem je w kwietniu.

 

I dostał pan nakaz pracy?

Byłem pierwszym rocznikiem, który nie miał już nakazów pracy. Wcześniej weterynarzy wysyłali głównie na Pomorze i do olsztyńskiego. A tam tylko PGR-y, rolników prawie nie było. Chciałem wrócić do rodzinnych stron i przyszedłem na staż do Sierpca. Delegowali nas na pół roku w białostockie do Nurca na zwalczanie gruźlicy wśród bydła. To był bardzo trudny czas. Mieszkali tam sami Białorusini. W okolicy nie było Polaków. Płacili nam 1140 zł, a zasadnicza pensja wynosiła wtedy 1200 zł. Ponieważ byliśmy delegowani, no to było jeszcze 10 groszy dziennie diety. Spaliśmy w sali w lecznicy, gdzie wstawili łóżka i jakiś regał. No i nie było co jeść. Nie było stołówki. Jak wracaliśmy po pracy, to w knajpie była już tylko stara kiełbasa i nic więcej. Jak jechaliśmy na wieś badać krowy, to szliśmy do sołtysa i prosiliśmy, żeby nam ugotowali obiad, a my za niego zapłacimy. Przez pół roku ani razu żaden się nie zgodził. Nas uważali za przedstawicieli Chin, którzy przyjeżdżają zabrać krowy. Miesiąc przed końcem „wygnania” pojechałem do Białegostoku i powiedziałem, że dłużej się nie będę mordował.

 

I wrócił pan do Sierpca?

Tak. Nie miałem jeszcze zaliczonego stażu. Jak go skończyłem, otrzymałem propozycję pracy w Raciążu. Nie za bardzo mi się uśmiechała. Objechałem pół Polski, żeby inną pracę znaleźć, ale jeśli była, to bez szans na mieszkanie. A jak mieszkanie było, to same PGR-y, ani jednego rolnika. No i przyjąłem propozycję pracy w Raciążu.

 

Dostał pan tam mieszkanie?

Na początku nie. Dojeżdżałem codziennie pociągiem. Poszli mi na rękę i pracę mogłem zaczynać o dziewiątej, a nie o ósmej. Po pewnym czasie w Gozdowie wybudowali lecznicę. Dostałem propozycję, aby tam pracować, ale zobaczyłem budynek, a tam nikt jeszcze nie mieszkał, a już lało się po ścianach. Przyszedł do mnie wtedy przewodniczący Rady Narodowej Raciąża i przekonywał, żebym został, bo mieszkanie dostanę. Obietnicy dotrzymał. Otrzymałem pokój z kuchnią i łazienką na tzw jaskółce. Kiedy znów miałem propozycję nowej pracy, to dostałem lepsze mieszkanie.

 

Ale z Raciąża w końcu pan uciekał.

To jeszcze trochę potrwało. Wyszło zarządzenie, że wszystkie PGR-y mają mieć swojego lekarza weterynarii. Dyrektor PGR w Żukowie zażyczył sobie, żebym to ja był. Odmówiłem. Stwierdziłem, że mam pracę i nie potrzebuję jej zmieniać. Wojewódzki Lekarz Weterynarii zadzwonił do mnie, że ma wielką sprawę. Powiedzieli mu w komitecie wojewódzkim partii (Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – przyp. red.), że jak mnie nie przekona, to go zwolnią. Dobrze żyłem z księgowym z Wojewódzkiego Zakładu Weterynarii, to go zapytałem, ile mogą mi dać poborów. Wyliczył mi. To było trzy razy tyle, co miałem. Wziąłem kartkę i poszedłem do dyrektora Wojewódzkiego Zakładu Weterynarii w Ciechanowie. Powiedziałem, że się zgodzę, ale pod warunkiem, że dostanę dokładnie taką pensję. I dostałem tyle, ile chciałem. Przepracowałem w PGR-ach trzy lata. Zaczęły się przemiany. Żeby w ostatniej chwili nie szukać pracy, zacząłem załatwiać sobie przeniesienie za porozumieniem stron do Sierpca. Była spora zadyma przy tym, ale udało się. W 1980 r. zacząłem pracować w Sierpcu.

 

Nadal pan przyjmuje pacjentów?

Skończyłem tak naprawdę trzy lata temu. Ostatnie lata udzielałem porad i przyjmowałem już głównie starych klientów, hodowców gołębi i pszczół. Specjalizowałem się jeszcze na studiach w chorobach tych gatunków. Chociaż jak uczyłem się, mało kto wiedział o warozie. Teraz to jedna z podstawowych chorób pszczół. A tak w ogóle, to pszczoły sprawiły, że przestałem być persona non grata u zakonnic. To było już po przemianach ustrojowych, leczyłem krowę u sióstr w naszym klasztorze. Na zakończenie usłyszałam pytanie o zapłatę. Odpowiedziałem, że nie brałem od nich pieniędzy za komuny, to i teraz nie będę brał. Powiedziały, że będą się za mnie modlić. Podziękowałem, że nie potrzebuję modlitwy, bo jestem czerwony. No i zostałem komunistą, przestały się do mnie zwracać o pomoc. Ale któregoś dnia miałem telefon z pytaniem, czy mogą przyjść. Ja się na nie nie obraziłem. Leczyłem jeszcze długo im pszczoły.

 

Znany jest pan nie tylko jako doktor od zwierząt, ale też jako doktor od brydża. Kto nauczył pana grać?

Nauczyłem się od ojca (Stanisław Tyndorf, dyrektor Narodowego Banku Polskiego oddział w Sierpcu – przyp. red.). Kibicowałem mu, jak grywał ze znajomymi. Zaraz po wojnie to nie była bezpieczna rozrywka. Trzeba było zawieszać beret na klamce, żeby nie podglądali, bo nawet cymbergaj był grą kapitalistyczną, a co dopiero brydż.

W czasie studiów trzy razy byłem akademickim mistrzem Warszawy z Waldkiem Zdziemborskim, którego nauczyłem grać. Był niesamowitym pamięciowym. W Sierpcu moim partnerem był przez wiele lat Włodek Szelenbaum, później Krzysiek Adamski, Andrzej Nowicki. Poszła fama, że nie można ze mną grać, bo moi partnerzy umierają. Z naszej paczki, która grała w banku, zostało już niewielu. Jeździło się z TKKF „Kubuś” na wiele turniejów i dużo ciekawych historii się przeżyło, ale one nie nadają się do publikacji. Nadal gram w brydża i czasem nawet jeszcze wygrywam.

Dziękuję za rozmowę.

Anna Matuszewska

(A.M)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

ElaEla

1 0

Wspaniały lekarz, cudowny człowiek to i wywiad musiał się udać. 09:52, 25.02.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%