Zamknij

Introligator do zadań specjalnych

15:18, 15.01.2019 A.M Aktualizacja: 17:49, 15.01.2019
Skomentuj

Ponad siedemset stron doktoratu, pół wagonu starych akt sądowych, książki do nabożeństwa ze złotymi literami na okładce – dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Mirosław Nawrocki to sierpecki introligator, który w zawodzie pracuje od ponad czterdziestu lat.

 

Zawód introligatora jest dziedziczny w pana rodzinie. Wiele osób pamięta jeszcze pana ojca Mieczysława, który oprawiał książki, robił pudełka ze złotymi literami, etui do medali.

Tak naprawdę wszystko zaczęło się w 1906 r. Na Starym Mieście w Warszawie przy ul. Rynek 3 mój dziadek otworzył warsztat introligatorski. Przetrwał on I wojnę światową i czasy II Rzeczypospolitej. 1 maja 1925 r. urodził się mój tata, który uczył się fachu pod okiem dziadka. Do powstania warszawskiego mieszkali i pracowali ciągle w tym samym miejscu. Po powstaniu zesłano ich do obozu w Mauthausen. Kiedy Amerykanie wyzwolili obóz, dali im gazika, żeby pojechali do Francji. Oni się uparli, żeby wrócić do Warszawy. Okazało się, że nie są patriotami, tylko „wrogami narodu”. I zamiast zostać w Warszawie, najpierw pojechali do Kobyłki, do rodziny. W 1946 r. ojciec dostał pracę na kolei, w Nasielsku, a potem przeniósł się do Sierpca. Pracował dalej na kolei, ale dorabiał sobie jako introligator. Najpierw na Stodólnej, gdzie była drukarnia, a od 1947 r. już pracował na swoje nazwisko, na ulicy Narutowicza. W tym czasie skończył studia ekonomicznie, został głównym księgowym w GS-sie w Sierpcu. Tam poznał moją mamę i potem na świecie pojawiłem się ja.

 

Jakie były pana pierwsze kroki w introligatorstwie?

Uczyłem się pod okiem ojca. Byłem czeladnikiem. Jednak zanim zacząłem prowadzić własną działalność, najpierw musiałem odrobić wojsko na kolei. Wtedy służba była obowiązkowa. Mnie udało się jakoś wymanewrować z niej, ale odpracować trzeba było. W 1978 r. otworzyłem warsztat i od tej pory cały czas go prowadzę. Po drodze zdobyłem uprawnienia mistrzowskie. Szkoda, że nie ma nikogo, kto by warsztat po mnie przejął. Kiedyś ustawialiśmy się bardziej na produkcję. To u nas zamawiano m.in. księgi rachunkowe i skorowidze. Samochodami ciężarowymi przywoziliśmy tekturę i papier w kratkę. Dziś takie rzeczy robi się komputerowo albo sprowadza się z Chin.

Teraz moja działalność to przede wszystkim oprawianie akt z urzędów stanu cywilnego i sądów oraz starodruki. Pracę mam z całej Polski, a także zagranicy. Najdalej robiłem do Argentyny.

 

Kiedyś do introligatora wiele osób chodziło oprawiać prace dyplomowe. Czy dziś też pan ma dużo takich zleceń?

Teraz oprawę prac dyplomowych można sobie wykonać w pierwszym lepszym punkcie ksero. Do mnie trafiają przede wszystkim osoby, które mają prace grubsze niż dwieście stron. Najgrubsza miała 740 kartek. Była to praca doktorska. Nikt nie chciał jej oprawić, ani w Gdańsku, ani w Warszawie, w końcu trafiła do mnie i dało się. Pomagam też introligatorom z Warszawy. Oni mają już elektryczne gilotyny, które nie ze wszystkim dają sobie radę. U mnie stoi taka, która ma ponad sto dziesięć lat. Jest nieoliwiona, niesmarowana, szczelna i dokładna, że hej. Miałem kiedyś gilotynę elektroniczną z dużym nożem, to ją oddałem na złom, miała ponad 3 tony. U mnie nie zdała egzaminu.

 

 

Co było największym dla pana wyzwaniem?

Stare księgi z archiwum sądowego w Kielcach. Przez dwa lata robiliśmy to zamówienie. Księgi są jeszcze z czasów zaborów. Oprawione w skórę. Miałem pół wagonu tego. Wszystko było porwane, trzeba było układać jak puzzle, każdą kartkę „spawałem na gorąco”, literkę do literki. Odkwaszałem papier, dezynfekowałem i odgrzybiałem. To jest trudna, mozolna praca. Musiałem dać nowe okładki. Stare były przeżarte przez robaki. Robię sporo renowacji starych ksiąg. Niektóre były nadpalone, poprzebijane bagnetami. To efekt wojny. Rosjanie palili je, strzelali. Trafialiśmy też na takie księgi, że w środku była… kupa.

 

A złote litery naprawdę są ze złota?

Tak. Ale już dawno nie miałem okazji, aby coś takiego zrobić. W latach 80.-90. okładki ze złotymi literami zamawiali głównie księża do starych mszałów. Najpierw trzeba skórę przetrzeć szelakiem (rodzaj naturalnej żywicy), potem przykłada się do niej płatek złota i robi się napis. Używa się do tego czcionek mosiężnych, bo ołowiane by się stopiły. Teraz u nas już nikt nie chce takich napisów. W Warszawie, gdzie są bogatsi klienci, nadal stosuje się takie zdobienia. W Sierpcu nikt nie da 300 - 400 złotych za książkę.

 

Dziś już chyba prawie nikt nie używa czcionek drukarskich. Zostały one wyparte przez komputerowe. A już żeby ktoś ręcznie składał słowo po słowie...

Taki zawód. Czcionki mam w różnych językach. Kiedyś była jedna wytwórnia w Warszawie. Ostatni kurs robiłem z latach 70. Pamiętam, pojechałem wtedy z kolegą, który chciał mi pomóc. Złapał wszystkie i nie mógł podnieść. Jedno małe opakowanie waży 5 kg. Więc trzeba było nosić pojedynczo. Teraz to już ich nigdzie nie da się kupić, więc je pielęgnuję. Czcionki są do ręcznych napisów na grzbiecie książki. Miałem kiedyś maszynę do robienia dużych napisów, ale ją rozebrałem, bo na nasz teren była już nieprzydatna.

 

Czego używa pan do okładek?

Teraz używam tektury bezkwasowej, takiej 2,5 mm. Na grubsze książki to musi być „skleja”. Wolę sam skleić, niż kupić 5 mm. Jest wtedy mocniejsza. Jeśli książka była robiona 200 lat temu i obłożona w skórę, to musi być w taką samą skórę obłożona. Nie stosuje się sztucznych skór. Jeśli było płótno staropolskie lniane, to musi być też takie samo płótno. W Polsce nie ma go już, sprowadza się go z Czech, po znajomości.

 

Pana zawód wymaga bardzo dużo cierpliwości...

Cierpliwości i dokładności. Bardzo pomaga mi żona, która sprawdza się jako inspektor odbioru. Ja jestem szybki. Ona przejrzy każdą kartkę, czy wszystko jest po kolei. Pilnuje, żeby było dobrze.

 

A co z uczniami? Mistrzowie kształcą następców.

Miałem ze czterdziestu. Dwóm czy trzem nawet chciałem oddać za darmo warsztat, żeby sobie na emeryturze dorobić przy nich, ale nikt nie chce wziąć, wszyscy się boją. Od momentu, jak powstały gimnazja, nie mam uczniów. Chciałbym, żeby ktoś wziął zakład, a ja bym na starość pomógł. Moim największym błędem było to, że… robię dobrze. Mam klientów, którzy przychodzą do mnie z moją robotą sprzed czterdziestu i lat i proszą, żeby zrobić coś podobnego. Jakbym robił wtedy źle, to teraz mógłbym poprawić i zarabiać podwójnie (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

(A.M)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

AlicjaAlicja

1 0

Kolejny fajny wywiad. Brawa dla pana Mirka. Moją pracę magisterską oprawiał lata temu, do dziś pięknie wygląda. :) 17:50, 16.01.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%