Zamknij

?Jak cię komputer zawodzi, to do Gołębia podjechać nie zaszkodzi?

20:23, 25.04.2018 A.M Aktualizacja: 10:30, 16.08.2018
Skomentuj

 

O Zdzisławie Gołębiewskim krążą legendy. Ma już 86 lat. W tym roku mija pół wieku odkąd otworzył swój warsztat mechaniczny. Nadal pracuje, a jego słynny gest zdejmowania nakrycia głowy i komentarz zna już kolejne pokolenie właścicieli samochodów.

 

Panie Zdzisławie, dziękuję, że zgodził się pan na wywiad. Zacznijmy zatem od początku. Urodził się pan jeszcze przed wybuchem II wojny światowej.

Tak, miałem wtedy siedem lat i od września byłem zapisany do szkoły w Susku. Miałem kupione książki i taką specjalną szkolną czapkę. Niemcy nas wysiedlili z gospodarstwa w Gorzewie. Wojnę spędziliśmy u wujka w Zbójnie. Po wojnie wróciliśmy do siebie. I dopiero wtedy poszedłem do szkoły, do Suska. W pierwszej klasie byłem tydzień czy dwa, w drugiej i trzeciej tak samo, w czwartej i piątej to już dłużej. Później kierownik szkoły, dla takich jak ja - starszej młodzieży, zorganizował wieczorówkę i tak skończyłem szóstą i siódmą klasę.

 

I trafił pan na naukę do majstra?

Po szkole byłem w domu z rodzicami. Ale kumple poszli w terminy. Oni mnie namówili, żebym ja też gdzieś poszedł. Miał mnie przyjąć pan Podlaski, ale u pana Leona Strześniewskiego zwolniło się szybciej miejsce. Terminowało się wtedy półtora roku. Po pół roku pan Strześniewski poszedł do szkoły za nauczyciela, a zakład zwinął. Żył w zgodzie z panem Marianem Malanowskim, który też prowadził zakład ślusarski. Majstrowie się zgadali i przeszedłem do pana Malanowskiego, żeby termin dokończyć. Pobyłem kilka miesięcy i musiałem iść do wojska, odbyć zasadniczą służbę wojskową. Służyłem w 6. Ciężkiej Brygadzie Saperów w Dęblinie. Po dwóch latach wróciłem do domu. Do końca terminu brakowało mi jeszcze kilka miesięcy. Prawo nakazywało mistrzowi, aby po odsłużeniu wojska musiał mnie znów przyjął. I pan Malanowski przyjął mnie bez żadnych problemów. Skończyłem terminowanie, złożyłem egzamin czeladniczy i dostałem papiery czeladnicze (1955 rok).

Pracę zaczął pan w warsztacie pana Malanowskiego?

Pan Malanowski chciał, żebym trochę jeszcze u niego porobił, ale Tadeusz Gutowski ze szkoły zawodowej w Mechaniku złapał mnie i koniecznie chciał, żebym przyszedł do nich na pracownika. Od razu miałem pensję i wyznaczone godziny pracy. Bardzo mi się to spodobało. Przeprosiłem pana Malanowskiego i poszedłem do szkoły zawodowej. Pracowałem tam sześć i pół roku. Po czterech latach (1959 r.) złożyłem egzamin mistrzowski w Warszawie.

 

Ale kontakt ze starym majstrem się nie urwał?

No, nie. Moja żona (Wiesia) jest córka mojego majstra. To taki kawał, nie kawał, ale nie byłem już taki młodziutki chłopak. Szukałem dziewczyny, żeby można było razem żyć. Wymyśliłem sobie, że trzeba taką poszukać, żeby było blisko do roboty, bo codziennie dojeżdżałem z Gorzewa. No i spełniło się jedno moje wielkie marzenie - mam blisko do roboty. Ślub wzięliśmy 15 sierpnia 1959 r.

 

Założenie rodziny wiązało się pewnie z większymi wydatkami...

Zacząłem budować dom. PKS Sierpc dostał w tym czasie nową tokarnię. Kierownikiem był wtedy Zygmunt Wierzbicki. W szkole zarabiałem 1100-1200 zł, a w PKS-ie zaproponowano mi od razu 1800 zł. Zrezygnowałem z pracy w szkole i poszedłem do PKS-ów jako tokarz. Byłem tam też sześć lat. Zrobiłem wtedy korespondencyjną maturę. Dostawałem zwolnienia z pracy na naukę, na egzaminy. Po trzech latach odszedł Zygmunt Wierzbicki, otworzył własny warsztat. Na jego miejsce przyszedł nowy kierownik warsztatu, a nie miał nawet prawa jazdy, ale legitymację (świadczącą o przynależności do PZPR, partii rządzącej – przyp. red.) miał. Był drobnym pijaczkiem. Ja to wódki nie piłem nigdy. Dokuczał mi mocno, ale jakoś tam szło. Jak miał do mnie jakieś uwagi, to mu tłumaczyłem: panie, pan ma legitymację, a ja kwalifikacje. Miałem już tytuł mistrza i o robotę się wcale nie musiałem martwić.

 

A co się stało, że pan odszedł z PKS-ów?

Pewnej zimy PKS z Płocka dostał trzy autobusy. Jak je prowadzili z Sanoka, to dwa z nich… potłukli. Jeden miał uszkodzony przód i tył, a drugi tył. Tego pierwszego robił Płock, a tego drugiego dali nam, do Sierpca. Kierownik wziął mnie i jednego z pomocników i kazał naprawić. Robota przy autobusie była prosta i łatwa, bo taki sam autobus stał na placu jako złom. Wyrzynaliśmy kawałki, jakie potrzeba i dopasowywaliśmy. Mieliśmy powiedziane, że mamy robić nie po osiem godzin, tylko po dziesięć, dwanaście, a jak skończymy, to podliczą nam te godziny i zostanie nam za to dopłacone. Ze dwa, trzy tygodnie to robiliśmy. Autobus był gotowy, zaprowadziliśmy go do lakiernika, ten pomalował. I można było nim jeździć. Przyszła pierwsza wypłata po tym remoncie, ten który mi pomagał dostał dwieście czy trzysta złotych za nadgodziny, a ja parę groszy. Poszedłem do kierownika i się zapytałem: dlaczego? Ten mówił, że pani księgowa się pomyliła, mieli mi wyrównać na następną wypłatę. Kiedy przyszło do płacenia, pomocnik dostał znów dodatek, a ja miałem parę groszy premii. Kolejna rozmowa z kierownikiem. Nagadał, że to załatwi. No, dobrze. Przyszła trzecia wypłata, nie dostałem nic. Kierownik wzruszył ramionami. No to ja mówię po chłopsku: „je… was pies”, napisałem podanie, zwolniłem się z PKS.

 

I wtedy otworzył pan swój warsztat?

Najpierw poszedłem na kolej. Pokazałem dyplom i ten, co siedział za stołem, od razu chciał mnie przyjmować do roboty. Myślę sobie, że w parowozowni to dobra robota, węgiel dostanę, ubrania dostanę. Sierpc wtedy podlegał pod Kutno i tam się wszystko załatwiało. Umówiliśmy się na konkretny dzień. Poszedłem. Tego, co z nim rozmawiałem, już nie było. Drugi jakiś siedział, na wpół pijany, głowa mu się trzęsła, nie wiedział nic. Umówiliśmy się na kolejny dzień, trzeci raz. Jak poszedłem, to nie było żadnego. Powiedziałem to samo, co w PKS-ach.

 

No to teraz poproszę o opowieść o zakładaniu warsztatu...

Gdy byłem w szkole zawodowej, tam pracował jako nauczyciel Wojtek Krydzyński i on naprawiał motocykle. W Polsce jeszcze wtedy samochodów prawie nie było. Były same motocykle: wuefemki, panonie, junaki, eshaelki. Jak tego przybywało, to nie mógł sam już dać rady i zwerbował mnie. Jak skończyłem pracę, to do niego szedłem i razem naprawialiśmy. Jedno lato robiłem, drugie. No i przy nim zacząłem naprawiać motocykle. Wielkie nieszczęście się stało, że Wojtek w krótkim czasie zachorował i zmarł. I wszyscy jego klienci buchnęli do mnie. Wtedy zdecydowałem się, że otwieram zakład prywatny. To był 2 maja 1968 roku. Naprawiam motocykle. Ucznia od razu przyjąłem, on rozbierał, mył, czyścił, a ja składałem i szło jak trzeba. Gdzieś przez trzy lata naprawiałem tylko motocykle.

 

Miał pan swój motocykl?

(gwizd) Pierwszym była wuefemka. Kupiłem ją od bogatego gospodarza na wsi. Wtedy trzeba było odstawić ileś tam zboża, dostawało się talon i można było kupić motocykl. I jak on sobie kupił nowy, to stary postawił pod ścianą, pod okapem. Deszcz na niego lał, zardzewiał, nie chciał chodzić. Kupiłem ją za parę złotych. Wyszykowałem. Potem miałem junaka i nim zakończyłem swoją karierę motocyklową.

 

Jak został pan mechanikiem samochodowym?

Mechanika pojazdowa narodziła się, jak Polska zaczęła produkować samochody. Zaczęli po trochu do mnie przyjeżdżać taksówkarze. Jeden z nich powiedział, że jak chcę robić podwozia, to powinienem zaopatrzyć się w urządzenia. Posłuchałem jego trochę, siebie resztę i kupiłem wyważarkę. To była pierwsza nie tylko w Sierpcu, ale nawet w Płocku takiej nie mieli. Kupiłem też drążek do zbieżności, przyrząd do zdejmowania i zakładania opon, przyrząd do mierzenia kątów kół. Mam nawet jeszcze taki przyrząd, którym się pogłębiało opony, jak się zdarły. My mówiliśmy, że to było pogłębienie socjalizmu. Żona do Warszawy jeździła po ciężarki do tej wyważarki. W tamtych latach najbrudniejsze roboty przy samochodach (podwozia, tłumiki) robiłem tylko ja w całej okolicy. Po upadku komunizmu, kiedy przyszedł Wałęsa, do Polski sprowadzono nowe wyważarki, nowe urządzenia do parametrów zawieszenia, ale ja już byłem krótko przed emeryturą i nie poszedłem do przodu. Nie kupiłem tych nowoczesnych urządzeń, które same gadają, czy koło wyważone czy niewyważone, tylko zostałem przy swoich urządzeniach, którymi posługuję się do dziś.

W latach dziewięćdziesiątych ludzie zaczęli ściągać rzęchy. I wtedy powstało hasło, „jak cię komputer zawodzi, to do Gołębia podjechać nie zaszkodzi”. Klienci wymyślili też, że „jak komputer nie może, to Zdzisiu ci pomoże”.

 

A jakimi samochodami pan jeździł?

Pierwszym to była stara skoda, jeszcze przedwojenna. Chodziła jak burza. Później był moskwicz, syrena, warszawa. Miałem fiaty 125, poloneza, ładę samarę, seicento 900 i oczywiście maluchy. Dużo tego było. Nie mogłem handlować wtedy samochodami. Jak kupowałem, to musiałem jeździć co najmniej pół roku. Teraz jeżdżę fiatem 126p z 2000 roku. Marzył mi się mercedes.

 

A co z odpoczynkiem?

Niedzielę przeżywam normalnie, ale jak są dwa dni wolne, to już mnie łamie. Rano jak wyjdę, to jestem cały dzień na dworze, czy zimno, czy ciepło, to zawsze sobie jakąś robotę znajdę.

 

Na chorobę też pan nie ma czasu?

Osiemnaście lat temu miałem operację na serce. Warszawa skierowała mnie już na złom. Nie mogłem dojść z domu do warsztatu, bo mnie tak zatykało. I wtedy doktor Dąbrowski ze szpitala na ul. Spartańskiej w Warszawie – dziś profesor - skierował mnie do Katowic. Operował mnie profesor Woś w Śląskim Centrum Chorób Serca w Katowicach. Z moimi bajpasami, to było jak z moimi samochodami. Do jednej śruby jest łatwe dojście, odkręcisz i przykręcisz, a do drugiej trudno się dostać i trzeba pokombinować. Do moich żył było trudno dojść. Części wymieli i tak się jeszcze kręcę.

Dziękuję za rozmowę

Anna Matuszewska

 

 

(A.M)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

RamirezRamirez

3 0

100 Lat Panie Zdzisławie ! :) 14:39, 03.05.2018

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%