Zamknij

Nie jestem bohaterem, jestem warszawskim chłopakiem

11:31, 15.08.2019 A.M Aktualizacja: 11:00, 01.08.2020
Skomentuj

Tadeusz Ziółkowski miał dwanaście lat, kiedy wybuchła druga wojna światowa. Jako siedemnastolatek walczył w powstaniu warszawskim. Był ranny. Od 1946 r. mieszka w Anglii. Do Polski przyjeżdża odwiedzić rodzinę. Jedną z jego krewnych jest mieszkanka Szczutowa Sabina Dołkowska i to ona zaprosiła nas na spotkanie z panem Tadeuszem.

 

Urodził się pan w Warszawie?

Tak, 11 kwietnia 1927 r. Do siedemnastego roku życia mieszkałem na Pradze. Miałem młodszego brata. Mój tata pracował w magistracie, był urzędnikiem. Mama zajmowała się domem, szyła też bieliznę damską dla bogatszych pań.

 

Czy 1 września 1939 r. był pan w stolicy?

Nie. Na wakacje zwykle rodzice wynajmowali mieszkanie w wiosce podwarszawskiej. Wyjeżdżaliśmy jeszcze zanim się szkoła kończyła, przeważnie około 1 czerwca, a wracaliśmy na 1 września. W trzydziestym dziewiątym, jak mieliśmy wracać, wybuchła wojna. Tylko tata był w Warszawie, bo musiał pracować. Nam udało się wrócić 8 września. Bomby spadały blisko naszego domu i ojciec zadecydował, że mamy wracać na wieś. Jak udało mu się załatwić, że gospodarz nas przyjął, nie wiem. Ponownie do Warszawy wróciliśmy już po kapitulacji, 5 października.

 

Co było ze szkołą?

Skończyłem siedem klas. Niemcy zamknęli gimnazja i szkoły wyższe. Chodziłem do III Miejskiej Szkoły Mechanicznej, gdzie uczyłem się na tokarza. Oprócz zajęć zawodowych miałem jeszcze matematykę i język niemiecki. Po dwóch latach nauki dowiedziałem się, że Niemcy zdecydowali, iż jest za mało robotników w fabryce broni w Ursusie. Mając szesnaście lat, zdałem egzaminy, zostałem czeladnikiem i miałem iść do pracy. Z jakiś względów, nie wiem jakich, szkoła uratowała niektórych uczniów, może tych młodszych, może tych zdolniejszych, nie wiem. Dyrektor tak zadecydował. Zatrudnił dwunastu z nas jako instruktorów. Nawet nam miasto Warszawa płaciło 100 zł miesięcznie i miałem przywileje instruktora nauczyciela. Mój etat to była fikcja. Dalej uczyłem się. Z tych dwunastu stworzono klasę II E. Klasa była nielegalna.

 

A jak wstąpił pan do konspiracji?

Ta moja nauka była nielegalna. Ludzie ryzykowali, uczyli nas historii i języka polskiego. Może przez tę nielegalność i dodatkowe lekcje wstąpiłem do konspiracji. Na zbiórkach byłem może z pięć razy, a później wybuchło powstanie. Byłem w batalionie Gustaw kompania Harcerska trzeci pluton.

 

Był pan harcerzem?

Nie. Chciałem być przed wojną harcerzem, ale trzeba było mieć mundurek, to pomyślałem, że nie będę narażał rodziców na dodatkowe koszty. Do kompanii Harcerskiej dostałem po prostu przydział.
 

Kiedy dowiedział się pan o powstaniu?

1 sierpnia. Byłem u ciotki. Pomagałem w sklepie. Wtedy nie było telefonów. Wiedziałem, że coś się dzieje. Poszedłem do kolegi, by dowiedzieć się co. Na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich spotkałem swojego dowódcę i on mi powiedział, że mam przyjść na Senatorską 28. Zapytałem, czy mam sprowadzić innych. Była za dziesięć czwarta. Dowódca dał mi swój rower. Niestety, nie udało mi się ich ściągnąć, a sam się spóźniłem. Powstanie wybuchło, kiedy wjeżdżałem na most Kierbedzia, dziś nazywa się on Śląsko-Dąbrowski. Na koncentrację na Senatorskiej 28 nie dotarłem. Chciałem dołączyć do innych grup, nikt mnie nie chciał wziąć. Na Powiślu byłem przez kilka dni. Wiedziałem, że muszę iść na Senatorską. Z Powiśla przekradłem się na Stare Miasto przez Krakowskie Przedmieście – nieparzysta strona była cała w ogniu. Na skwerku, gdzie znajduje się pomnik Mickiewicza, jest tam do tej pory taki ogródek z figurą Matki Boskiej. Niemcy leżeli tam z karabinami wycelowanymi w stronę zamku. Cudownie ich ominąłem. Przeszedłem koło kościoła św. Anny. Potem Nowym Światem dotarłem pod zamek i Świętojańską biegłem dalej. Dotarłem na Senatorską 28, ale tam już nikogo nie było. Dołączyłem do innego oddziału. Przydzielono nas do służby wartowniczej na ulicy Jasnej, gdzie było dowództwo. Ciągle chciałem dołączyć do swojego oddziału.

 

I udało się to panu?

Kiedy upadło Stare Miasto, a moi wyszli z niego kanałami, dołączyłem do nich. Walczyłem o utrzymanie kościoła Świętego Krzyża. 7 września 1944 r. zostałem postrzelony w prawy bark. Na szczęście kula przeszła na wylot. Kolega, który był ze mną, zginął na miejscu. Sanitariuszki zrobiły mi opatrunek, a później jeden z kolegów transportował mnie do szpitala. To nie była łatwa droga, cały czas pod ostrzałem. W końcu doszliśmy do szpitala przy Hożej 8. Sanitariuszki zmieniły mi opatrunek i dały zastrzyk przeciwtężcowy. Mówię szpital, ale to była piwnica, leżałem koło kupy węgla. Około 15 września przenieśli mnie do innego szpitala, przy Śniadeckich 17, a później na Piusa XI 24 (dziś Piękna 24). Rana była czysta, więc się szybko zagoiła, przynajmniej na zewnątrz. Chciałem znów dołączyć do oddziału, ale się nie udało. Wróciłem znów do szpitala.

 

Tam zastał pana koniec powstania?

11 października (środa) wywieźli mnie Niemcy. Warszawa była już pusta, ani psa, ani kota, ani ptaka, ani ludzi. Tliły się domy. Zawieźli nas na Dworzec Zachodni, wsadzili do towarowego pociągu. Najpierw jechał na południe. Myślałem, że wiozą nas od Oświęcimia. Później jednak pociąg skręcił na Głogów nad Odrą. Dotarliśmy do stacji Zeithaim. Tam był obóz międzynarodowy. Potraktowano nas jako jeńców. Względnie dobrze się z nami obchodzili. Miałem szczęście. Musiało gdzieś być zapisane, że mam przeżyć. Po dwóch tygodniach komisja lekarska, niemiecka, powiedziała: „ty już jesteś zdrów”. To sam też wiedziałem. I pieszo mnie popędzili do innego obozu, który się nazywał Stalag VIII B, w Mühlbergu.

 

Dlaczego nie wrócił pan już do Polski?

Nie wiedziałem, czy ktoś z mojej rodziny przeżył. Wiedziałem, że na zachodzie jest polskie wojsko. Zamiast samemu wracać, pomyślałem, że dołączę do wojska, do II Korpusu generała Andersa. Tam składałem przysięgę. Czułem, że muszę służyć wolnej ojczyźnie. W każdej chwili spodziewaliśmy się, że będzie wybuch kolejnej wojny. Gdybym wtedy wrócił do Polski, pewnie byłbym żołnierzem wyklętym.

 

Wspomniał pan o rodzinie. Co stało się z pana najbliższymi?

Mama i brat przeżyli. Byli deportowani do Niemiec. Mieszkanie, które zajmowaliśmy na Pradze, uratowało się i tam wrócili. Tata był aresztowany na Starym Mieście i zginął w obozie koncentracyjnym.

 

Jak potoczyły się pańskie dalsze losy?

Wojsko wysłało mnie na kurs maturalny. Zacząłem chodzić do polskiej szkoły, zdałem maturę. Później trafiłem do Anglii. Najpierw byłem zwykłym robotnikiem. Anglicy potrzebowali ludzi do kopalni albo tekstylu. Wybrałem to drugie. Uczyłem się angielskiego. Dostałem stypendium i poszedłem na studia. Studiowałem inżynierię lotniczą - produkcja samolotu. Później trafiłem do firmy, która zajmowała się ratowaniem życia pilotów, czyli systemami ratunkowymi w samolotach (katapulty). Pracowałem blisko 40 lat i przeszedłem na emeryturę. Po drodze ożeniłem się z Walijką. Mam pięcioro dzieci, sześcioro wnucząt. Mieszkam pomiędzy Londynem a Oksfordem.

 

Kiedy po wojnie po raz pierwszy był pan w Polsce?

W 1963 r., później w 1976 r. Od 1989 r. przyjeżdżam często. Odwiedzam stare kąty i rodzinę. Mój ojciec urodził się w Przywitowie. Był chrzczony w kościele w Skrwilnie. Moi dziadkowie są tam pochowani. W 1937 r. byliśmy u stryja na wakacjach. Tam nauczyłem się jeździć na rowerze. Byłem tak zafascynowany jazdą, że wstałem o piątej i pojechałem. W lesie spotkałem dzika. Taka mała przygoda.

 

Uczestniczył pan w tegorocznych obchodach rocznicy wybuchu powstania?

Tak. Pokazywali mnie nawet w telewizji (śmiech). Byłem bardzo wzruszony. Za każdym razem, kiedy przywozili powstańca (większość z nas porusza się już na wózkach), ludzie krzyczeli: chwała bohaterom. Uprzedzając kolejne pytanie, nie czuję się bohaterem. Jestem tylko warszawskim chłopakiem, jednym z wielu.

 

Czy w Anglii obchodzili państwo rocznice wybuchu powstania?

Tak. Po wojnie było w Anglii 70-100 tys. Polaków. Byliśmy cudownie zorganizowani, i rząd, i kluby, i szkoły, i teatry. Trzon emigracji tworzyli kresowiacy, oni nie mieli do czego wracać. To w większości ludzie, którzy wyszli z Rosji z generałem Andersem. Mężczyźni poszli walczyć, dzieci i kobiety zostały w Afryce, Libanie, Iraku. Osób, które były w powstaniu, nie było dużo.

 

Jak po latach ocenia pan powstanie?

Był to zryw patriotyczny, którego nie można było powstrzymać. Ale to była klęska. Zachód miał problem z powstaniem. Mówiło się, że było ono niewygodne. Mało tego, opóźniło koniec wojny. Rosjanie zatrzymali się na Wiśle. Może gdyby nie powstanie, wojna skończyłaby się parę miesięcy wcześniej. Ale to już spekulacja.

 

Dziękuję za rozmowę

Anna Matuszewska

 

Bohaterom Warszawy

 

Gorący i… tragiczny wrzesień był,

Gdy wróg na Warszawę rzucił cień.

Trzymał ją w swych szponach z całych sił.

Śmierć zbierała żniwo w każdy dzień.

 

Wreszcie rok czterdziesty czwarty, lato lśniło,

A Niemiec wciąż więził naszą stolicę,

Lecz niejedno młode serce szybciej biło,

By się z katem za cierpienia już rozliczyć.

 

I za krew, za te łzy, strach i zabijanie

Szli do boju nierównego w tym Powstaniu.

Wielu padło, młode życie dając za Nią,

Za Ojczyznę, za Warszawę ukochaną.

 

Do apelu stańmy dzisiaj w niemej ciszy,

By poległym bojownikom oddać cześć.

A żyjącym, już nielicznym, co nas słyszą,

Podziękujmy, dużo zdrowia życząc też.

 

Stefan Dołkowski

2019 r.

(A.M)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(2)

Andrzej Andrzej

1 0

Dziękuję za wywiad. Dużo zdrowia dla Pana Tadeusza 14:57, 15.08.2019

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

Ola Ola

0 0

przyłączam się do życzeń 15:10, 18.08.2019


reo
0%