Aneta Ruszkowska mieszka w Podlesiu, trzeciej pod względem liczby mieszkańców wsi w gminie Szczutowo. Z wykształcenia jest geografem, z zawodu urzędnikiem, z zamiłowania strażakiem, a na dodatek jedyną w powiecie sierpeckim kobietą pełniącą funkcję prezesa Ochotniczej Straży Pożarnej.
Dlaczego zdecydowała się pani wstąpić do OSP? Czy to tradycja rodzinna?
Strażakiem był mój stryj. Ale to był krótki epizod. Więc o tradycji rodzinnej trudno powiedzieć. Kiedy zaczęłam pracować w Urzędzie Gminy w Szczutowie na stanowisku ds. obrony cywilnej i zarządzania kryzysowego, musiałam współpracować ze strażakami, bo do moich obowiązków należy nadzór nad prawidłowym funkcjonowaniem wszystkich jednostek z terenu gminy. No i wciągnęło mnie na całego. Kiedy w 2004 r. reaktywowano jednostkę w moim rodzinnym Podlesiu, nie wypadało się wymigiwać i pomagałam przy przygotowaniu dokumentów, rejestracji. Później zapisałam się do OSP. Od 2006 r. jestem członkiem Zarządu Gminnego OSP RP w Szczutowie i pełnię w nim funkcję sekretarza. A w 2016 r. wybrano mnie prezesem OSP Podlesie.
Czym zajmuje się prezes OSP?
Generalnie reprezentacją jednostki. W moim przypadku jest ciut inaczej. Więc zakres moich obowiązków obejmuje prawie wszystko. Od starania się o środki po gotowanie bigosu. Ale jednej rzeczy z pewnością nie robię. Nie prowadzę samochodu strażackiego, bo muszę się pochwalić - w ubiegłym roku otrzymaliśmy nowy pojazd. Gmina Szczutowo zakupiła go specjalnie dla nas z pieniędzy otrzymanych za znalezienie się wśród trzech najlepszych gmin naszego powiatu z najwyższym odsetkiem zaszczepionych mieszkańców. I teraz jesteśmy już jednostką wyjazdową i nawet raz wyjeżdżaliśmy już do wypadku.
Samochód już macie, to jaki będzie kolejny krok?
Teraz marzy mi się sztandar dla jednostki. Dotychczas nie mieliśmy, mimo że straż w Podlesiu powstała w 1926 r. Myślę, że najwyższy czas. Sztandar jest symbolem, który w jakiś sposób dodatkowo jednoczy. Złożyliśmy też wniosek na remont naszej remizy. Liczę, że się uda. Marzy mi się, żeby górę budynku strażnicy przeznaczyć dla naszych dzieci. Żeby było miejsce na spotkania, na odrabianie lekcji, może działalność koła teatralnego.
Jak się układa współpraca z mężczyznami?
Przyzwyczaiłam się już, że w moim otoczeniu jest dużo mężczyzn. Studiowałam geografię, więc tam też była przewaga panów. Dobrze się dogadujemy. Obecnie OSP Podlesie liczy trzydzieści jeden osób, w tym dwie kobiety. I mam nadzieję, że w końcu uda nam się namówić do zapisania kolejne, które już angażują się w pomoc, ale wstąpić nie chcą.
Z kobietami trudniej się dogadać?
Nie. Myślę, że to nie jest kwestia płci, raczej chęci porozumienia. Cieszę się, że w Podlesiu powstało Koło Gospodyń Wiejskich „Wesołe Podlesianki”. Nie zapisałam się, bo obawiałam się, że na wszystko nie wystarczy mi czasu, ale pomagam jak tylko mogę. Razem organizujemy imprezy, spotykamy się. Generalnie można powiedzieć, że lubię pomagać ludziom. Wierzę w to, że dobro powraca. Może to trochę naiwne, ale lubię tę swoją naiwność.
W Urzędzie Gminy zajmuje pani stanowisko, które wymaga dyspozycyjności całą dobę. Czy zdarzają się telefony w środku nocy?
Niezbyt często, ale się zdarzają. Budzono mnie, gdy wybuchł pożar domu i trzeba było zabezpieczyć pomoc dla mieszkańców. Jednak chyba taka największa kryzysowa sytuacja była wtedy, gdy nad Szczutowem przeszła wielka wichura. Wiele drzew zostało przewróconych, m.in. w Ośrodku Wypoczynkowym. Baliśmy się wtedy też o harcerzy, którzy rozbili obóz w Słupi. Trzeba było opanować nerwy i działać, bo ludziom trzeba było pomóc.
Jest pani bardzo opanowanym człowiekiem?
Jeśli trzeba, nie pozwalam, by stres mnie paraliżował. Wiem, że coś muszę zrobić i to robię. Znacznie gorzej mają ze mną najbliżsi. Jestem strasznym nerwusem. Na szczęście szybko wybucham i szybko się uspokajam. Nie potrafię zasnąć, będąc z kimś bliskim skłócona. Życie jest zbyt krótkie i nigdy nie wiadomo, kiedy się skończy. Nie warto zostawić tego pogodzenia na inny czas, bo ten może nigdy nie przyjść.
A jakie ma pani marzenia?
Zawsze chciałam być nauczycielem, zamierzałam uczyć geografii. Kto wie, może kiedyś jeszcze podzielę się swoją wiedzą. Z innych marzeń to chcę wyjechać na Islandię, zostać tam i hodować owce. Zakochałam się w tej wyspie na studiach. Jeden z profesorów pokazywał nam zdjęcia i cudownie opowiadał o kraju. No i pokochałam hobbity, a tamtejszy krajobraz dla mnie jest po prostu żywcem wyjęty z kart książki.
Zawsze też chciałam mieć dużo dzieci. Ułożyło się trochę inaczej. Mam nadzieję, że wnuków doczekam się w większej liczbie. Dumna jestem z syna. Jest artystyczną duszą. Kocha też pracę na roli, zwierzęta.
Czy ma pani czworonożnych przyjaciół?
W domu mam cztery koty. Całe życie twierdziłam, że nie będę trzymać zwierząt w domu. Kiedyś syn przyniósł koteczkę, taką maleńką, wielkości pięści, którą ktoś chyba wyrzucił. Powstał dylemat. Mamy psy, więc pomyślałam, że jej krzywdę zrobią, jak zostanie na podwórku, to zabrałam ją do domu. Pierwszej nocy spała mi na czole. Dwa tygodnie po tym wydarzeniu pies (wielki bernardyn) w pysku przyniósł nam drugiego kociaka. Myślałam, że nie przeżyje. Ale odchował się i jest jedynym kocurem w „damskim” gronie. Bo dwa lata temu syn znów przyniósł kolejną koteczkę, a czwartą znalazłam… na cmentarzu w Gójsku. No i koty rządzą teraz w domu. Zaanektowały nawet łóżko.
Jak spędza pani wolny czas?
Lubię metalową muzykę. W lipcu byłam na koncercie zespołu Rammstein na Stadionie Narodowym w Warszawie. To był show. Dużo ognia i wspaniała muzyka. Po prostu trzeba było to zobaczyć i posłuchać. Myślę, że każdemu z nas należy się też taka chwila dla siebie, kiedy może się zresetować i nie myśleć o wielu rzeczach, które jeszcze trzeba zrobić.
Dziękuję za rozmowę.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz