Zamknij

Nauczycielka, która lubi malować i kocha książki

01:28, 14.03.2024 . Aktualizacja: 01:33, 14.03.2024
Skomentuj fot. archiwum prywatne fot. archiwum prywatne
reo

 

 

Alicja Lemier-Mroczyńska od 90 lat udowadnia, że przez życie warto iść z uśmiechem. Mimo trudnych czasów, choroby i miliona innych powodów, by narzekać, śmieje się i zaraża innych swoim optymizmem. Wizyta u pani profesor sprawia, że chce się zmieniać świat.

 

Pani Alicjo, większą część swojego życia spędziła Pani w szkole. Jak to się stało, że została Pani nauczycielką?

Zanim zostałam nauczycielką, to najpierw przyszłam na świat. Urodziłam się w sierpniu 1934 r. i zdecydowanie uważam, że to był bardzo dobry rocznik. Moje dzieciństwo upłynęło na ulicy Wojska Polskiego w Sierpcu. Mama była nauczycielką w szkole powszechnej, więc może to jest w mojej krwi. W czasie okupacji prowadziła tajne nauczanie. Uczyła też nas, mnie i moją siostrę Joasię. Zrobiła z nami cztery klasy szkoły powszechnej. Pierwszy raz do szkoły poszłam dopiero po wojnie, i to od razu do piątej klasy. Chodziłam razem z siostrą. Między nami było półtora roku różnicy, ale żeby oszczędzić, uczyłyśmy się razem. Razem korzystałyśmy z jednej torby na książki, jednych podręczników. Wtedy podręczników brakowało. Trzeba było wszystko mieć w głowie. To były ciekawe czasy. Z nami chodzili jako uczniowie dorośli ludzie. Pochwalę się. Maturę zdałam, mając 16 lat. Oczywiście w naszym sierpeckim liceum. Później studiowałam botanikę na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zanim obroniłam pracę magisterską zostałam zatrudniona przez dyrektora Stanisława Kucińskiego jako nauczycielka w Korespondencyjnym Liceum Ogólnokształcącym w Sierpcu. Rozpoczęłam pracę w lutym 1955 roku, od drugiego semestru.

Jak wyglądała organizacja tej szkoły?

Szkoła była w powijakach. Kiedy zaczęłam pracować, istniała dopiero jeden semestr. Z pracowników etatowych był tylko dyrektor i ja. Pozostałą kadrę stanowili nauczyciele ze szkół nauki dziennej. W Sierpcu mieścił się punkt macierzysty. Mieliśmy filie w Płocku i Płońsku, obejmujące klasy od ósmej do jedenastej. Były też punkty, w których funkcjonowały tylko pojedyncze klasy, np. ósma lub tylko jedenasta, w Żurominie, Bieżuniu, Wyszogrodzie, Raciążu, Drobinie, Rypinie. To były czasy, że rzadko kto miał skończoną szkołę, ale najpierw trzeba było do takich ludzi dotrzeć. Na początku dyrektor i ja wyruszaliśmy w teren i szukaliśmy uczniów. Później samych klas maturalnych — jedenastych było w Sierpcu cztery, w Płocku — dwie, w Płońsku też dwie i po jednej w punktach konsultacyjnych.

 

Kto uczył w tym liceum?

W szkole macierzystej w Sierpcu matematyki uczył Stanisław Wendrlich (mówili na niego Siad), a później Klemens Nowakowski, historii oraz nauki o Polsce i świecie współczesnym Wanda Chodorowska (która nawiasem mówiąc, podczas wojny pracowała jako traktorzystka na Syberii), języka polskiego Henryka Żmijewska (z domu Paradowska) i krótko Antonina Girszewska, biologia i chemia były na mojej głowie we wszystkich punktach, języka rosyjskiego uczył Ludomir Lisowski, fizyki Aleksander Kapłon, geografii i astronomii dyrektor Stanisław Kuciński.

 

Przez rok w sierpeckim liceum korespondencyjnym uczyła też generał, jedyna kobieta cichociemna Elżbieta Zawacka. Czy miała pani z nią kontakt?

Tak, pracowałam z nią jeden semestr. To ona wprowadziła mnie w tajniki pracy z dorosłymi. Była fachowcem w tej dziedzinie. Wtedy nikt u nas nie wiedział, że była cichociemną, że siedziała w więzieniu i po wyjściu z niego przyszła do nas do pracy. Byłam wtedy nieopierzonym nauczycielem. Wiele jej zawdzięczam. Po latach, podczas odsłonięcia tablicy pamiątkowej w LO, przeczytałam napisany przeze mnie specjalnie dla niej wiersz: „Tak to jest urządzone na tej naszej ziemi, że najwięksi bohaterowie zawsze są cichociemni...”.

 

Nauka korespondencyjna teraz kojarzy się z wykładami przez internet. Jak wtedy rozwiązywano problem spotkań nauczyciel-uczeń?

Uczniowie przyjeżdżali na konsultacje, nie na lekcje. Organizacja szkoły polegała na tym, że uczniowie musieli uczyć się sami, a dostawali tylko instrukcje, jak przyjeżdżali na zajęcia. Konsultacje były w sobotę i niedzielę. Przyzwyczaiłam się do tego, że nie miałam przez wiele lat wolnych weekendów. Chociaż w sobotę wtedy wszyscy jeszcze pracowali.

Jak Pani wspomina swoich uczniów?

Było bardzo dużo osób, które musiały zrobić maturę. Byli często starsi ode mnie. Niektórzy wstydzili się uczęszczania do liceum korespondencyjnego i nie przyznawali do tego. Mam też takich uczniów, którzy do dziś mnie z atencją wspominają. To chociażby profesor Mieczysław Błaszczyk - skończył studia biologiczne. Pracował m.in. w Kanadzie i na SGGW w Warszawie. Na każde święta dostaję kartkę od Tadeusza Kunkowskiego - obronił doktorat z polonistyki. Zawsze tytułuje mnie „szlachetna pani dyrektor”. Zdradzę tajemnicę: miał problemy z matematyką.

 

Jak długo istniało liceum korespondencyjne?

Jako samodzielna placówka funkcjonowaliśmy do 1975 r. Później przeszliśmy pod dyrekcję dziennego liceum. Od 1975 do 1985 r. pracowałam w Kuratorium Oświaty jako wizytator ds. higieny i wychowania zdrowotnego. Wymagało to podróży po całym województwie i pozostawało niewiele czasu na cokolwiek innego.

 

Czyli na pasję przyszedł czas na emeryturze. Wiele osób kojarzy panią z pięknymi obrazami.

Rysować lubiłam od zawsze. To też odziedziczyłam po mamie, która dużo malowała. Niestety, do dziś w rodzinie zachował się tylko jeden jej obraz. W liceum plastyki uczył mnie pan Stefan Tamowski. Zawsze miałam u niego piątkę. Na studiach też trzeba było rysować. Mnóstwo tablic poglądowych zostawiłam po sobie na uczelni. Wtedy nie było takich możliwości jak dziś, pomocy naukowych brakowało. Można powiedzieć, że uprawiałam malarstwo zaangażowane, takie jak anatomia pająka lub dżdżownicy. Później, kiedy uczyłam w liceum, na zajęciach z biologii na tablicy kolorowymi kredami malowałam euglenę zieloną albo układ pokarmowy ptaków. Takie to było wtedy moje rysowanie. To się zmieniło dopiero, gdy zapisałam się na Uniwersytet Trzeciego Wieku w Sierpcu. Od razu dołączyłam do sekcji plastycznej. Naszą instruktorką była pani Bożena Ilska, od niej załapałam bakcyla. Moja twórczość jest taka swojska. Los mnie trochę obdarzył, więc korzystałam. Malowałam na szkle, akrylami, akwarelami, czasem robiłam batiki. Uzdolnienia plastyczne odziedziczyli po mnie: syn Leszek (architekt) oraz jego córka Ania (architekt wnętrz).

 

Jaka jest pani ulubiona technika?

Nazywam to twórczością starego prześcieradła. Malowałam na płótnie niegruntowanym. Wykorzystywałam do tego stare prześcieradła, cięłam je na kawałki i malowałam na nich. Można powiedzieć, że dawałam im drugie życie. No cóż, wychowałam się w czasach, kiedy rzeczy wykorzystywało się do końca, zamiast od razu wyrzucać.

 

A poezja?

Poezja to wielkie słowo. Czasem napiszę wierszyk lub limeryk. Tak sobie a muzom. Teraz, jak leżę i nie mogę spać, to wymyślam. Ostatnio wysłuchawszy wykonania przetłumaczyłam bajkę Aleksandra Fredry „Paweł i Gaweł” na język żydowski, po śląsku i po poznańsku.

Czy nie myślała Pani, żeby wydać swoje utwory?

Odpowiem wierszem: Wierszokletów u nas sporo, ja się nie pcham w ich szeregi. Niech się za łby z muzą biorą, niech włączają weny biegi. A ja sobie powolutku, drobnym kroczkiem, na piechotę, co wymyślę, spiszę potem.

 

Pani córka jest cenioną tłumaczką. Czy odziedziczyła po Pani zdolności językowe?

Ania (Anna Hadi— przyp. red) zna pięć języków, w tym dwa biegle: arabski i angielski. Ja takiej biegłości nie osiągnęłam. Mam nieźle opanowany język francuski. Kiedy byłam mała, w klasztorze mieszkała bona Radziwiłłów, była kuzynką przeoryszy. Chodziłam do niej na konwersacje. W liceum uczyła mnie pani Maria Zalewska, która skończyła francuską Sorbonę. Też w liceum uczyłam się łaciny, co zaprocentowało na studiach, bo cała terminologia w systematyce opiera się na tym języku. Języka rosyjskiego zaczęłam się uczyć dopiero na studiach, mimo to nieźle go opanowałam. Śpiewałam ballady Lermontowa i zdawałam egzaminy na piątkach. Liznęłam języka angielskiego na kursie w Domu Kultury. Byłam wtedy w ciąży z Anią. Jak widać, nauka zaprocentowała. Na UTW zapisałam się jeszcze na język niemiecki.

 

To zapytam jeszcze o ten śpiew. Uczyła się go Pani?

Ze śpiewem to jest dłuższa historia. Dostałam się na studia muzyczne. To był przypadek. Koleżanka zaciągnęła mnie do szkoły muzycznej. Namówiła, żebym z nią zdawała egzamin i zostałam przyjęta na wokal. Rok chodziłam na zajęcia. Musiałam jednak zrezygnować, bo oprócz śpiewania wymagana była jeszcze gra na instrumencie. Nie było warunków, żebym mogła się uczyć. W akademiku w jednym pokoju mieszkało osiem dziewcząt. Cztery piętrowe łóżka. Solfeż ćwiczyłam w łazience. Na botanice byłam już na czwartym roku, pisałam pracę magisterską. Trzeba było z czegoś zrezygnować. Jednak dzięki muzyce poznałam mojego męża. Był rodowitym toruniakiem. Studiował historię, ale angażował się w grę w zespołach muzycznych. Wpadliśmy na siebie. I okazało się, że pasujemy do siebie. Kiedy szliśmy do kina i mówił „Ala, będziesz pamiętała taką i taką melodię”. Miałam świetną pamięć muzyczną. Kiedy nuciłam, on zapisywał to nutami i później grał. Był kompozytorem. Talent muzyczny odziedziczył po nas syn, Leszek wnukowie Ania Mroczyńskia, Adam i Lena Hadi.

 

Widzę u Pani sporo książek. Co lubi Pani czytać?

Wszystko jak leci. Co mi przyniosą z biblioteki, to czytam. Jak zacznę, to nie przestaję, aż skończę. Pochwalę się. Dostałam nagrodę za największą liczbę książek przeczytanych w 2023 r. z Miejskiej Biblioteki Publicznej w swojej kategorii wiekowej. Czytam też prasę, szczególnie tę naszą sierpecką. Przynosi mi ja Andrzej  Szymański. Jestem stałą czytelniczką Ekstra Sierpca, który czytam od dechy do dechy. Trzeba w życiu utrzymywać się w formie, jak już nie można w tej fizycznej, to trzeba dbać o umysł.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Anna Matuszewska

 

 

Raj i figi

 

Babę zesłał Pan

Ewę zesłał Bóg

Żeby Adam nie był sam

Żeby rodzinę mieć mógł

Oto historii tej skrót

Ewa posiadała but

Tym butem stłamsiła Adama

Wszak rządzić się chciała sama

Przykrzyło się babie w raju siedzieć

Co jest poza nim chciała wiedzieć

Pół jabłka z  rajskiej jabłoni zjadła

Przez to świadomość posiadła.

Resztę owocu na dłoni podała mężowi

Gdy Adam połówkę owocu zjadł

Poznał, co znaczy świat.

Oboje natychmiast odkryli,

Że nagusieńcy byli.

Adam wiedział, co się stanie,

Zaprojektował więc ubranie.

Pierwsze w świecie oczywiście.

Były to figowe liście.

Zakrył Ewie tę część ciała,

która radość mu sprawiała.

Wyjaśnić tutaj należy,

że odtąd tę część damskiej odzieży

ano figami nazwano.

 

Ps. Wiedzieć też trzeba i pani, i panu,

że niedługo do pierwotnego stanu

dojdzie, skoro powierzchni fig

jak dotąd ubyło już sporo

i proces ten trwa bez przerwy,

a z figowego liścia zostały jedynie nerwy.

Domyśli się tego nawet mały kajtek,

że wkrótce wszystkie panie będą chodzić bez majtek.

Alicja Lemier-Mroczyńska

(.)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%