– Buniu, buniu! – rozległ się głos mojej prawnuczki. – A u nas była pani z muzeum i opowiadała o didychu. I tylko ja wiedziałam, co to jest! – zawołała z dumą Majka, rzucając się w moje ramiona.
Uśmiechnęłam się i przytuliłam małą do siebie. Oczywiście, że wiedziała. Od miesięcy zadawała mi milion pytań o dawne święta. Chciała znać nawet najdrobniejsze szczegóły, bo postanowiła, że w tym roku wszystko będzie „po staremu”. Na początku z lekkim pobłażaniem traktowaliśmy wszyscy jej zamiary. Jednak nie ustępowała. Z godnym podziwu zapałem zaczęła spisywać wszystko, co jest do zrobienia.
– Ma być tak, jak wtedy, gdy Bunia była mała. Chcę mieć takie magiczne wspomnienia jak ona! – powtarzała z uporem, nie dając sobie przetłumaczyć, że przecież i tak będzie miała.
Święta Bożego Narodzenia zawsze były dla naszej rodziny bardzo ważne. Bywało, że przy wigilijnym stole siedziało i czterdzieści osób. Niektórych już nigdy nie będzie, ale pojawiają się inni. W tym roku będzie mała Bolemira. Moja pierwsza prawnuczka. Imię dostała po mnie, a ja po swojej babci. Zawsze pierwsza dziewczynka w każdym kolejnym pokoleniu je otrzymywała. Stare, pochodzące jeszcze z czasów pogańskich imię. Dlaczego je nadawano, nie pamięta już nikt.
– Buniu! A wujek Marek na pewno przywiezie ten snop? A może jednak do niego zadzwonię, żeby mu przypomnieć? – Majka marszczyła czoło, wyraźnie zamyślona i zdeterminowana, jakby od tego zależało całe powodzenie świąt.
Marek miał wyznaczone bardzo ważne zadanie. Choinkę łatwo było zdobyć, ale snop niemłóconego zboża? To już nie taka prosta sprawa. W lipcu Majka osobiście wybrała odpowiednie zboże – zdecydowała się na żyto, choć przygotowano też pszenicę i owies. Marek z samego rana, w środę (dzień Maryi) sierpem ścinał je na polu sąsiada. To był rytuał na miarę dawnych czasów, a Majka była jego gorliwą strażniczką. Sąsiad oczywiście został też wtajemniczony i jego córka, która zapałała jak Majka pragnieniem zrobienia świąt „po staremu”.
– Kochanie, na pewno pamięta. Nie musisz dzwonić. Jutro przyjedzie i przywiezie snopki i sianko pod obrus.
Majka popatrzyła na mnie. Westchnęła.
– Bunia, sama mówiłaś, że to ważne, żeby postawić bożonarodzeniowego diducha, bo to symbol urodzaju i opieki duchów przodków. Jak się będą nami opiekować, skoro go nie będzie? Czerwone wstążki mam i jabłek nasuszyliśmy dość, żeby na nim zawiesić. Ale... Może jednak za mało?
– Wystarczy, jeszcze zostanie i będzie można zjeść. Zobaczysz...
Zachowywała się dokładnie jak moja mama, której ciągle wydawało się, że czegoś nie wystarczy, że ktoś odejdzie od stołu głodny, że nie ze wszystkim zdąży na czas. Majka pobiegła sprawdzić, czy młodsze pokolenie dobrze robi słomkowe łańcuchy. Odkąd usłyszała, że łańcuch, który zawiesza się na choinkę, symbolizuje więzi rodzinne i pomyślność w gospodarstwie, zaprzęgła maluchy do ich wyrobu. Z kuchni słyszałam, że tłumaczy, jak ważne było ich zadanie i jak od nich wiele zależy.
– Słodycze na choince mają zapewnić słodkie życie, są też darem dla małego Jezusa. Anioły zwiastują jego narodzenie. No i Anioł Stróż ma opiekować się nami i całym domem, dlatego muszą być ładne – z przejęciem mówiła Majka, a ja wyobrażałam sobie, jak Staś i Karolinka kiwają ze zrozumieniem głową i dorabiają kolejne zabawki na choinkę.
– Babciu, dobrze, że jej nie powiedziałaś, że wtedy nie używało się robotów kuchennych, bo jak pomyślę, że miałabym to wszystko ręcznie kręcić, zagniatać i ucierać..., o nie, ręce już mnie bolą!– po cichu szeptała Agnieszka, wymachując łyżką jak batutą.
Uśmiechnęłam się do swoich wspomnień. Widziałam siebie jako małą dziewczynkę, która z mozołem mieli mak w skrzypiącej maszynce, a potem pomaga babci wyrabiać ciasto w wielkiej drewnianej dzieży. Wtedy to była ciężka praca, ale dziś każda chwila wydaje mi się pełna magii. Na stole zawsze było dwanaście potraw – tyle, ile miesięcy w roku. Musiała być kutia z makiem i miodem, taka jaką moja babcia pamiętała jeszcze ze Lwowa, kluski z makiem, pierogi z kapustą i grzybami. Każda potrawa miała swoje znaczenie. Grzyby przynosiły zdrowie, miód słodycz życia, a mak – spokój i płodność.
– Buniu, dlaczego u nas nigdy nie było karpia na Wigilię? – Majka znów wróciła do kuchni. – Wszędzie jest karp. I łuski wkłada się do portfela na szczęście. A ja go nigdy nawet nie próbowałam.
– Są tradycje powszechne, dla wszystkich, takie jak choinka i pójście razem na pasterkę. Ale są też tradycje takie mniejsze, rodzinne. W naszej rodzinie tradycją jest, że karpia się nie jada.
– Ale dlaczego?
– Bo babcia Marysia wszystkie wypuszcza do jeziora – wypalił tata Majki, który siedział w salonie i od czterech godzin drobniuteńko kroił warzywa na jarzynową sałatkę, oglądając przy tym jakiś sensacyjny film. Tę sałatkę od zawsze robili w naszym domu mężczyźni, bo tylko „oni mieli odpowiednie ku temu predyspozycje”.
– Ale dlaczego?
– Jak babcia Marysia była mała, karpie kupowało się z wyprzedzeniem, bo akurat dostarczyli do sklepów. Później przez dwa, trzy tygodnie pływały w wannie i dopiero przed samą Wigilią zabijało się i trafiały na stół. Babcia, kiedy miała tyle lat co ty, i gdy nikogo nie było w domu, przełożyła ryby do miski i wyniosła do jeziora. Potem nam opowiadała, że jej się ich żal zrobiło. I tak co roku karpie, zamiast na stole, lądują w jeziorze – opowiadał tata Majki.
To była oficjalna wersja. Ubarwiona, ale pięknie wpisująca się w nasze rodzinne legendy. Maryśka nie znosiła mycia się w misce, a wtedy mieliśmy małe mieszkanie z jedną łazienką. Dla niej trzy tygodnie bez moczenia się w wannie to była udręka. Jednak na potrzeby rodzinnej legendy, lepiej brzmiała wersja z litością dla ryb.
– Fantastycznie. Opowiem kiedyś tę historię swoim wnukom. I zawsze już będziemy wypuszczać karpie do jeziora.
Majka miała rację – te święta były magiczne. Podczas kolęd czułam obecność tych, których już nie ma. Wydawało mi się, że babcia i dziadek siedzą obok nas, śpiewając „Cicha noc” razem z nami. Koło jemioły światy tańczyły jak białe płatki, unoszone ciepłem rozgrzanego powietrza – jakby duchy przeszłości przypominały nam o swojej obecności.
Czułam jednocześnie słodką tęsknotę za tymi, którzy odeszli, i ciepłą radość od tych, którzy byli tu, obok mnie. To połączenie pokoleń - żyjących i tych, którzy pozostali we wspomnieniach, nadawało świętom niezwykłą moc. Święta Bożego Narodzenia zawsze były dla mnie mostem, łączącym wszystkie pokolenia. I teraz wiedziałam, że ten most nigdy nie runie.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz