Zamknij

Tanecznym krokiem iść przez życie

15:19, 09.08.2018 A.M Aktualizacja: 10:29, 16.08.2018
Skomentuj

Maria i Stanisław Jachimczakowie to jedna z najbardziej znanych par Ludowego Zespołu Artystycznego „Kasztelanka”. Poznali się dzięki tańcowi i o nim mogą opowiadać godzinami.

 

Pani Mario, jak zaczęła się pani przygoda z tańcem?

Jako małoletnie pacholę, w wieku lat czterech powiedziałam, że będę tańczyć w zespole Śląsk. Mama opowiadała, że jej ojcu, a mojemu dziadkowi, którego nie znałam, bo zginął podczas wojny, wystarczyło na kijach zagrać, a już tańczył. To jest u mnie we krwi. Jak tylko Zosia Cieszyńska zaczęła reaktywować Wesele Sierpeckie (sierpecki zespół ludowy z lat 50. - przyp. red.) i usłyszałam, że w Domu Kultury coś się dzieje, poszłam na przesłuchanie i przyjęli mnie.

 

Miała pani wtedy lat więcej niż niż cztery…

Oj więcej, dwadzieścia jeden. Troszeczkę sobie tańczyliśmy, przychodziliśmy na próby. Znalazły się nawet stroje z Wesela. Potem to niestety się rozwiało. No i trzeba było czekać do 1985 roku. Wtedy pojawił się pan Roman Bilski. Nie poszłam na pierwsze przesłuchania. Miałam trochę przejść osobistych. Próby już trwały. Ci, co tańczyli w zespole, namawiali mnie, żebym przyszła na na jedną z nich. Miałam opory, no bo jak to, iść tak sobie na próbę. Tłumaczyli mi, że gdy Roman zobaczy, jak tańczę, to weźmie mnie do zespołu. I poszłam. Najpierw stanęłam z boku, ale wciągnęli mnie w kółko, Roman chodził i patrzył. W czasie przerwy podszedł do mnie i zapytał: kto ty jesteś, kobieto, co tu robisz i stwierdził, że mogę zostać. Tak się zaczęło.

 

Kto był wtedy pani partnerem?

Różnie. Roman uważał, że powinniśmy tańczyć z każdym. Na próbach było kółeczko i on mówił stop i na kogo trafiło, na tego bęc. Na sam koncert byliśmy już dobierani, przede wszystkim wzrostem. Potrafiliśmy tańczyć każdy z każdym.

A jak wyglądały próby?

Szwalnia uszyła nam specjalnie zamówione spódnice - z takiego materiału, jak szyło się ręczniki. Dobrze wchłaniały pot, a i czoło można było w czasie przerwy wytrzeć. Proszę pamiętać, że to były lata osiemdziesiąte, więc nikt nie słyszał o koszulkach pochłaniających pot. A na próbach tego potu sporo wylewaliśmy. Nie było przebacz. Roman był ostrym choreografem. Musiało być wszystko na tip top. Tańczymy, tańczymy i nagle stop, źle, wróć od pieca i znów, i znów nie tak. Próby trwały dwie, trzy godziny, a przed koncertem to nawet było i pięć godzin.

 

Aż tak was męczył? Przecież nie byliście zawodowym zespołem.

U niego wszystko było perfekcyjnie. Pamiętam koncert z okazji rewolucji październikowej, przyjechał przedstawiciel Związku Radzieckiego i wielkich oczu dostał, bo nie spodziewał się takiego poziomu.

A pamięta pani swój pierwszy koncert?

Po dziewięciu miesiącach istnienia zespołu pojechaliśmy na przegląd do Łodzi. Pierwszego miejsca nie zdobyliśmy, bo go nie przyznano, zdobyliśmy drugie.

 

A skąd się wzięła nazwa zespołu?

Po dwóch latach od chwili, jak zaczęliśmy tańczyć, Roman kazał nam myśleć nad nazwą zespołu. Były różne propozycje, ja chciałam Sielni, bo to znaczy dobrzy. W którymś momencie ktoś, chyba nawet sam Roman, stwierdził, że niech będzie Kasztelanka, to jak pójdziemy do browaru, to nas wspomogą, i tak została ta Kasztelanka.

 

Powróćmy jeszcze do początków zespołu. Były tylko próby i koncerty, czy spotykaliście się też poza nimi?

Organizowaliśmy sylwestra w dużej sali w Domu Kultury. Byliśmy też na obozie kondycyjnym w Opaleniu. Trwał dwa tygodnie. Mieliśmy dwa razy dziennie próby. Uczyliśmy się tańców nowoczesnych, jak rock and roll, czy jive. Nowe osoby miały otrzęsiny. Niedaleko od miejsca, gdzie kwaterowaliśmy, był dworek - wymyśliliśmy, że będzie straszyła biała dama. Justyna Gębska wcieliła się w tę rolę. Nowych członków witał wójt i wójtowa. Wójtem był Roman, a wójtową nasz kolega Waldek Dudkiewicz. Zgodził się nawet zgolić wąsy. Zrobiliśmy mu ze sznurka warkocz. Jaśka na pół ściągnęliśmy i włożyliśmy mu pod spódnicę. Na miejsce otrzęsin nowi zostali doprowadzeniu w specjalny sposób, niosąc drabinę na ramionach, także spomiędzy szczebli wystawały ich głowy. Było śmiechu co niemiara.

Państwa pierwszy zagraniczny wyjazd?

Do Turcji. Jechaliśmy przez Związek Radziecki, Bułgarię, Rumunię, Węgry. Nocleg mieliśmy w Bułgarii. Pojechaliśmy aż na stronę azjatycką. Roman nam mówił, żebyśmy się nie denerwowali, jak będą nam gwizdać podczas koncertu, bo to oznacza, że się podoba. Na festiwalu były głównie zespoły z krajów bałkańskich. Oni mają inny sposób tańczenia, takim wężykiem.

Z boku sceny stał człowiek z aparaturą do nagłaśniania. Zaczynaliśmy koncert od wejścia oberkiem. Nigdy nie zapomnę, jak weszliśmy, a ten człowiek łap klawiaturę i do siebie, bo wszystko zaczęło chodzić. Na sam koniec śpiewaliśmy turecką piosenkę, taką, jak u nas „Szła dzieweczka do laseczka”. I wtedy stadion oszalał. Wszyscy śpiewali z nami. Do dziś potrafię zaśpiewać kawałek. W Turcji byliśmy jeszcze raz. Tańczyliśmy też w Serbii, Chorwacji, Gruzji.

 

A pana Stanisława to pani wciągnęła do zespołu?

Maria Jachimczak: Nie, sam się znalazł (śmiech).

Stanisław Jachimczak: Poznaliśmy się po pierwszej Turcji. Najpierw to zakochałem się w zespole. Zacząłem chodzić na próby. Spodobała mi się dziewczyna i zacząłem ją odprowadzać. Byliśmy dziewiątym małżeństwem zespołowym.

 

Jaki jest państwa ulubiony taniec?

Maria Jachimczak: Walc.

Stanisław Jachimczak: I lambada (śmiech).

 

Córka musi mieć więc w genach muzykę?

Maria Jachimczak: Dorotka tańczyła nawet w zespole przez rok. Od mała wywijała po pokoju. Pamiętam, jak jechaliśmy na koncert z okazji 3 maja na Plac Zamkowy w Warszawie. Przed wyjazdem okazało się, że jedna z tancerek nie może jechać. Zabraliśmy nasze dziecko.

Dorota Jachimczak: Próba trwała pięć minut przed autobusem. Polonez z tatą nie był problemem, ale kujawiak z kolegą kompletnie mi nie wyszedł. Nie chciałam go tańczyć, ale i tak zatańczyłam. Było dobrze.

 

Czasem jeszcze można zobaczyć państwa na scenie. Chociaż ostatnio coraz rzadziej.

Jak przyjdą i nas poproszą, to tak. Kłopoty zaczęły się, jak małżonek złamał nogę w kostce z przemieszczeniem. Trzeba było zrobić operację. Przestaliśmy chodzić. Ale na 35-lecie na pewno zatańczymy. Poloneza albo wolniejsze tańce jak najbardziej.

Dziękuję za rozmowę

Anna Matuszewska

(A.M)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

wikiwiki

0 0

Dobrze sie czytalo. Fajnie, ze robicie wywiady z normalnymi ludzmi. 17:48, 12.08.2018

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%