Zamknij

Szczęściarz z Mazur - wspomnienie o Henryku Matuszewskim

21:32, 28.12.2020 A.M Aktualizacja: 21:45, 28.12.2020
Skomentuj

 

 

To jest najtrudniejszy tekst, jaki napisałam w swoim dotychczasowym życiu. Do tego nie będzie komu go poprawić - chociaż jak zapowiadał tata, niech tylko spróbuję użyć wyrazów wzniosłych i podniosłych, na dodatek takich, które wyciskają łzy smutku, a nie radości, to będę mieć przechlapane. A że już podpadłam, bo w pomarańczowej kurtki na pogrzeb nie włożyłam, to muszę uważać.

 

Henryk Matuszewski pierwszy raz nabrał powietrza 13 sierpnia 1949 r.. Ostatni oddech złapał 13 grudnia 2020 r. Szkoły w Zalewie (podstawówka), Rawiczu (technikum lniarskie), Warszawie (Szkoła Główna Planowania i Statystyki, dziś Szkoła Główna Handlowa) były ciekawym eksperymentem w jego życiu i pozwoliły sięgać po wiedzę, której zawsze pragnął więcej i więcej. Kochał życie i brał z niego pełnymi garściami. Uparty, zawsze przekonany o prawdziwości swoich racji, wspaniały mąż Hani, cudowny ojciec Ani i Mirka.

 

Rozdział I. Od figurek z Miśni po bozony Higgsa

Wszystko zaczęło się 13 sierpnia 1949 r. w Morągu. Nie pamiętałeś, czy wtedy biły pioruny, ani czy jakiś meteor na Ziemię spadł, ale na pewno jakieś nadprzyrodzone rzeczy się dziać musiały, skoro pojawiłeś się na świecie. Krzyżak z Ciebie był, w dodatku domieszka krwi poznańskiej i mazowieckiej też zrobiły swoje. Jeśli coś działo się w Twoim rodzinnym Zalewie, to dziwnym trafem Ty byłeś w to zamieszany. Oczywiście cierpiałeś za niewinność - bo przecież to wujek Wiesiek sam przywiązał się do drzewa i sam do siebie z łuku strzelał, a ten piękny szczupak to nie należał się jakiemuś notablowi z województwa, tym bardziej, że to dziadek go złowił. Porcelanowe figurki z Miśni, co je w gruzach poniemieckich domów wygrzebywaliście, ponoć całkiem ładnie się rozpadały, jak do nich z procy strzelaliście. No i zapewniałeś, że smak ponad stuletnich miodów jest mocno przereklamowany i to żaden rarytas być nie może. Każda Twoja opowieść była jak bajka, przygoda, którą się chciało przeżyć, dotknąć, zobaczyć. Nigdy nie skarżyłeś się na swoje życie. Czerpałeś z niego to, co najlepsze, pełnymi garściami. Z niesamowitym poczuciem humoru odwracałeś każdą sytuację w żart.

Książki kochałeś od zawsze. Sam nauczyłeś się czytać, stawiłeś się w szkolnej bibliotece i nie dałeś się zbyć stwierdzeniem, że Ty przecież do szkoły jeszcze nie chodzisz. Dali Ci wtedy książkę, ale „była cienka”, więc po trzydziestu minutach chciałeś kolejną. Zostałeś przepytany i kiedy stwierdzono, że jednak umiesz czytać, kolejne pozycje trafiały do Twoich rąk. Pewnie mało ludzi może się pochwalić przeczytaniem kilkunastu tomów dzieł Lenina, które dostarczali Ci dla świętego spokoju w szpitalu, kiedy leżąc ze złamaną nogą, domagałeś się ciągle nowych książek. Pewnie jak przynieśli Ci podręczniki do anatomii po łacinie, to też byś czytał. Teraz zakładam, że ucinasz sobie pogawędki ze Stanisławem Lemem, szybując na spiżowym smoku w przestworzach. A może dogadujesz się z którąś z bohaterek Olgi Rudnickiej, Katarzyny Michalak czy Moniki Szwai lub dyskutujesz ze Stephenem Hawkingem o bozonach Higgsa. A może udało Ci się doczytać do końca tę ostatnio zaczętą książkę Pawła Majki... Tak czy inaczej, na pewno wiele księgarni będzie miało dużo mniejsze dochody. Za każdym razem, gdy przychodziła nowa paczka, mówiłeś, że książek nigdy nie jest za dużo, za mało jest tylko półek. Bo i trudno mieć wystarczającą liczbę półek na ponad 8 tysięcy książek...

Książki książkami, a żyć trzeba było. Chleb nauczyłeś się piec, mając lat czternaście. Przy okazji poznałeś technikę zaplatania warkoczy do chałek. I to nie z trzech, a czterech części. Przez pół podstawówki wiele osób zazdrościło mi dobieranego warkocza, w który splatałeś moje włosy.

Byłeś jednym z nielicznych techników lniarstwa w Polsce. W teczce są dyplomy i nagrody za pomysły racjonalizatorskie. Zawsze widziałeś to, co oczywiste, a jednak niewidoczne dla innych. Jako „inteligentowi w pierwszym pokoleniu” uznawałeś, że wolno ci zakląć, walnąć pięścią w stół i powiedzieć, co myślisz. No dobrze, język zawsze miałeś niewyparzony. Najpierw mówiłeś, a później dopiero kombinowałeś, jak z tego wybrnąć. A że wymyślisz, jak odwrócić kota ogonem, to zawsze było oczywiste. Ekonomia pojawiła się w Twoim życiu przez przypadek. Na studiach potrafiłeś dość sugestywnie przekonać wykładowcę do „piętrowej uprawy zbóż”, wyliczając wspólnie z nim, jaki można by uzyskać plon z jednego ziarna. Po obliczeniu dziesiątego piętra przez profesora na pytanie, na czym by to rosło, stwierdziłeś, że to jest właśnie problem, z którym do niego, jako naukowca, przychodzisz. Twoje studia dla mnie zawsze będą się kojarzyć z gumą Donald. W Sierpcu była nie do zdobycia w tamtym okresie, a Ty kupowałeś ją na Dworcu Centralnym i przywoziłeś dla nas. Byłeś jednym z pierwszych inspektorów kontroli skarbowej w Polsce. Egzamin nie sprawił Ci większego problemu, chociaż jak zwykle nie zdążyłeś się wziąć za naukę z notatek, bo ukazała się jakaś nowa książka, na którą polowałeś od dawna. Wystarczyła jednak wiedza praktyczna, jaką zdobyłeś przez lata pracy. Zresztą miałeś tzw. nosa. Patrząc na kolumny cyfr, potrafiłeś stwierdzić, że coś jest nie tak. I nie chodziło o zwykłe dodawanie. Ten dar mocno przydawał Ci się w pracy.

Wiedzę kochałeś na równi z książkami. Zachwycałeś się, jak bardzo zmieniał się świat podczas Twojego życia. Od kilku lat przynajmniej raz w tygodniu wyciągałeś kartkę, na której miałeś wypisanych kilka zdań, udowadniających ponoć, jak piękny jest ten świat i na głos je odczytywałeś. Nigdy nie mogłeś zrozumieć, że jakoś mało kto podziela zachwyt nad tymi słowami. Bo czy może być coś lepszego niż „teoria mikroskopowej budowy materii, która obejmuje trzy podstawowe oddziaływania (siły): elektromagnetyzm, oddziaływania silne i słabe? Teoria ta przewiduje, że cała obserwowana przez nas materia zbudowana jest z podstawowych cegiełek: albo kwarków, które tworzą bardziej złożone cząstki (takie jak protony lub neutrony, a te z kolei tworzą jądra atomów), albo leptonów (takich jak elektron czy mion). Poza nimi istnieją też bozony, które przenoszą oddziaływania, w tym bozon Higgsa, który cząstkom elementarnym nadaje masę”.

 

Rozdział II. Krew i telepatia

Szczęście uśmiechało się do Ciebie od zawsze. Kiedy babcia w zimową noc, zawiniętego w pierzynę, niosła Cię do szpitala i bała się, że nie doniesie żywego. Gdy nie mogłeś iść, by rozbroić pocisk, który wybuchł i zabił trójkę chłopaków z sąsiedztwa. I wtedy, kiedy w szpitalu powiedzieli, że nie dożyjesz czterdziestki, a przeżyłeś trzech kolejnych ordynatorów kardiologii.

Ale i tak to największe szczęście zaczęło się dziać, kiedy podniosłeś słuchawkę i poprosiłeś panienkę z centrali telefonicznej, by przez pół godziny nie łączyła nikogo ze sztabem wojskowym. Wersji na temat oświadczyn słyszałam chyba kilkanaście. Od tej, że już podczas pierwszej rozmowy poprosiłeś mamę o rękę, po tę, że to mama biegała za Tobą po rynku i krzyczała „ludzie niech się on ze mną ożeni”. Tak czy inaczej, ślub był, dwoje dzieci na świecie się pojawiło, dom został rozbudowany, a i kilka drzew też udało Ci się posadzić.

 

Kochałeś i byłeś kochany. Nigdy nie udało mi się spotkać dwojga tak różnych osób, jak Ty i mama, których dzieliło chyba wszystko i równocześnie tak mocno coś wiązało. Telepatia istnieje, byliście najlepszym tego przykładem. Chyba najbardziej utkwił mi w pamięci ten pierwszy raz, kiedy trwały przygotowania do świąt Bożego Narodzenia i mama pomyślała, że przydałyby się jej rodzynki. Ty byłeś na zakupach. Komórki były jeszcze w powijakach. Kiedy tylko wszedłeś do domu, zacząłeś opowiadać, jak to cofnąłeś się z progu sklepu, by kupić rodzynki, bo coś Ci kazało… A później te „kazało” stało się już nagminne. Wystarczyło, że jedno z was o czymś pomyślało, a drugie automatycznie to robiło. I komórki wam nie były w ogóle potrzebne. Teraz pewnie masz jeszcze większe możliwości. Cały czas czuje się energię, która próbuje pocieszać i nieść obietnicę, że jeszcze się spotkamy.

Miałam się wystrzegać takich momentów, ale to, mam nadzieję, że zrozumiesz.

Nie zawsze było idealnie i cudownie, jak to w życiu, ale generalnie specjalnie narzekać nie było na co. No dobrze, wiem, pewnie byś teraz Tatuś, tak dla zasady poprzekomarzania się ze wszystkimi i o wszystko, stwierdził, że powodów była cała masa - od tego, że jest tyle książek i mało czasu, by je wszystkie przeczytać, a jeszcze ciągle piszą nowe, po to, że miałeś jeszcze 49 lat, 8 miesięcy i 30 dni, by skończyć 120 lat. Uwielbiałeś za każdym razem, gdy ktoś pytał Cię o wiek, podawać liczby, które trzeba było odejmować od tych 120. Chociaż ostatnio z zapamiętaniem liczyłeś te wszystkie dni, które udało Ci się przeżyć.

Zostałeś ateistą w wieku siedmiu lat. Nie wierzyłeś w Boga, który objawiony był w jakiejś religii. Ale wiara była w Tobie. Wiara w ludzi, że potrafią tworzyć dobre rzeczy. Przez lata oddawałeś krew. Twoja grupa 0RH- zawsze była potrzebna. Zostałeś nawet Zasłużonym Honorowym Dawcą Krwi. Lubiłam opowieść, kiedy wspominałeś o początkach, jak w środku nocy przyjechała po ciebie karetka i zabrała do szpitala, a potem leżałeś i patrzyłeś, jak Twoja krew jest przetaczana bezpośrednio dla młodej dziewczyny. Taki namacalny dowód, że można komuś uratować życie. Pamiętam, jak często dzwoniono ze stacji krwiodawstwa, z pytaniem, czy przyjdziesz, bo brakuje krwi. Pamiętam też smak czekolady, którą przynosiłeś po takich wizytach do domu, by dzieciaki mogły ją zjeść.

 

Rozdział III. Przekorny sportowiec z duszą wrażliwca

Dużo osób pamięta Cię jako misiowatego starszego pana o lasce, z charakterystycznym poczuciem humoru. W młodości byłeś całkiem niezłym lekkoatletą. Nieoficjalnie wzwyż skakałeś 2,10 cm - co prawda niesiony przez doping właściciela sadu i jego wideł, ale ogrodzenie z drutem kolczastym na tej wysokości pokonałeś, i nawet spodni nie podarłeś. Bardzo dobrze wychodziło Ci pchnięcie kulą. Generalnie nadawałeś się na wieloboistę. Pamiętam opowieść, kiedy to występowałeś w barwach pierwszoligowego lekkoatletycznego klubu z Ostródy i trener Cię zirytował. W życie wprowadziłeś plan B, czyli udowodniłeś, że bieg mogłeś wygrać, a na końcowych metrach zwolniłeś i nie pomogły zaklęcia i błagania trenera. Wlokąc się noga za nogą, jako ostatni przekroczyłeś linię mety. Trenerowi pokazałeś, że postawisz na swoim. W wojsku też ponoć ktoś Cię zirytował, więc postanowiłeś odgrywać rolę ofiary, co to nic nie umie i nic nie potrafi. Na koniec, w rewanżu za ludzkie podejście jednego z oficerów, uczciwie pokonałeś tor przeszkód. Drugi wynik w historii jednostki mówił wiele o Twoich możliwościach. Ale pewnie gdybyś tej ofiary nie odgrywał, nigdy nie trafiłbyś do sztabu wojskowego w Sierpcu, miasteczka, które przywitało Cię domami krytymi strzechami i może nigdy na świecie nie pojawiłoby się żadne z nas.

Wracając jednak do sportu, całkiem nieźle szła Ci gra w szachy, dobrze radziłeś sobie w pokerze i brydżu. Kiedy, ze względu na mnie, zostałeś członkiem Ogniska TKKF „Kubuś” (16 listopada 2010 r.), wiele imprez, a szczególnie wyjazdów nad morze, zmieniło swoje oblicze. Lubiłeś pełnić rolę duszy towarzystwa, ale pod tym wszystkim gdzieś krył się nieśmiały wrażliwiec, który nikomu się nie przyznawał, ale „oczy mu się pociły” na filmie „Przeminęło z wiatrem”.

Tatuś, dziękuję, że byłeś w moim, Mirka i mamy życiu. Trudno sobie wyobrazić, że Cię już nie będzie, że już nigdy nie obudzi mnie zapach smażonych przez Ciebie naleśników. I chociaż Twoje ostatnio największe życzenie spełniło się, odszedłeś pierwszy, no to teraz musisz w tym innym wymiarze poszukać smoków dla nas… Kochamy Cię. Do zobaczenia.

Ania

 

Henryk Matuszewski – prawy urzędnik i życzliwy kolega

„Przeciwko mocy śmierci nie ma ziół w ogrodach” mówi łacińskie przysłowie. Wszyscy to wiemy, a jednak wiadomość o śmierci zawsze nas zaskakuje. Nie jesteśmy na nią przygotowani, niezależnie, czy dotyczy członków rodziny, czy kolegów, znajomych… Zwłaszcza że w ostatnim, tak trudnym, czasie tracimy wiele bliskich osób, zbyt wiele…

Wiadomość o śmierci kolegi Henryka, emerytowanego inspektora Urzędu Kontroli Skarbowej w Płocku, a potem – po reorganizacji – w Warszawie, przyjęłam z wielkim żalem i zaskoczeniem jednocześnie. Choć pracowaliśmy w różnych instytucjach, Henryk we wspomnianym Urzędzie Kontroli Skarbowej, a ja w Urzędzie Skarbowym w Sierpcu, to współpracowaliśmy przez ponad dwadzieścia lat w tym samym resorcie finansów. Podziwiałam profesjonalizm Henryka i pragmatyczne podejście do skomplikowanych przepisów prawa podatkowego, a także umiejętność dyskutowania o nich ze swadą i dowcipem. Z relacji służbowych pozostała mi w pamięci wyjątkowa sprawa pokontrolna, gdzie nie zgadzając się z decyzją przełożonych w Ministerstwie Finansów, inspektor z Sierpca – czyli Henryk Matuszewski – pojechał przekonywać wiceministra do swoich racji. Wymagało to wyjątkowej odwagi i wiedzy merytorycznej, ale był skuteczny i osiągnął cel. To przełożeni zmienili interpretację. Takim był urzędnikiem - prawym i odważnym w postępowaniu z łamiącymi prawo, niezależnie od ich funkcji.

Koleżeński i sympatyczny, zawsze służył radą i podtrzymywał na duchu w trudnych momentach życia. Na każdy temat potrafił dyskutować interesująco i żartobliwie. Zachowywał się zawsze z dużym szacunkiem do adwersarza, a z dystansem i autoironią wobec siebie.

Był znawcą literatury i dużo czasu poświęcał na czytanie. Maria Wiśniewska – ówczesna dyrektor Miejskiej Biblioteki Publicznej wspomina, że wypożyczał zawsze dużo woluminów, przy okazji dzieląc się wrażeniami z poznanych lektur. Był człowiekiem oczytanym, interesującym się wieloma unikalnymi zagadnieniami związanymi z funkcjonowaniem świata.

Z całą pewnością, Henryk Matuszewski był osobowością nietuzinkową, wyróżniającą się w swoim środowisku. Pozostawia w pamięci osób, które go znały, trwały ślad.

Niestety, ,,przeciwko mocy śmierci nie ma ziół w ogrodach”. Mogę tylko wyrazić żal i złożyć wyrazy współczucia bliskim kolegi Henryka, mając nadzieję, że inny wymiar, do którego odszedł, będzie Mu przyjazny.

Henryka Piekarska

Naczelnik Urzędu Skarbowego w Sierpcu

w latach 1991-2014

 

Odszedł człowiek z charyzmą

 

W środę, 16 grudnia 2020 r., pożegnaliśmy jednego z członków Ogniska TKKF „Kubuś” Sierpc Henryka Matuszewskiego, tatę wiceprezes Anny Matuszewskiej. Zmarł 13 grudnia 2020 r. w wieku 71 lat. Delegacja Ośrodka Terapii Ruchowej, poczet sztandarowy, zarząd i członkowie Ogniska wzięli udział w uroczystości pogrzebowej.

Słowa pożegnania wygłosił prezes Jakub Grodzicki: „Odszedł od nas człowiek niezwykły, z ogromną charyzmą. Członkiem Ogniska TKKF „Kubuś” był od 16 listopada 2010 roku do ostatnich swoich dni. Zawsze z humorem, z werwą, zawsze uśmiechnięty. Nawet ograniczenia wynikające z choroby nie stanowiły dla Ciebie powodu, by nie żartować. Często mówiłeś, że takich wariatów, jak my, z tym całym TKKF-em, to ze świecą szukać.

Heniu - przyjacielu, żegnam Cię dzisiaj w imieniu zarządu i członków naszego Ogniska. Z ogromnym smutkiem wraz ze sztandarem naszej organizacji pochylamy się nad Twoją mogiłą.

Do zobaczenia”.

TKKF „Kubuś” Sierpc

(A.M)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

ZosiaZosia

2 0

Piekne napisane. Jakbym Henia widziala. On taki byl. 01:03, 29.12.2020

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo
0%